2008/10/16

zagajenie powrotne


Powoli wracam do żywych. Przywiozłem z Photokiny kilka fajnych książeczek. Napiszę o nich w przyszłym tygodniu. Zapraszam i dziękuję wszystkim, którzy zaglądali tu podczas tej nieznośnej przerwy.

2008/05/29

remanent

dziecko nowe w domu, czasu brak na pisanie, będzie przerwa.

2008/03/16

Tadeusz Rolke "Kobieta to...", czyli trudno powiedzieć co


Wpadła w moje ręce mała książeczka z fotografiami Tadeusza Rolke (wiem, że już się takie nazwiska odmienia, ale jakoś nie mogę się do tej zasady przekonać, wybaczcie). Nosi tytuł "Kobieta to..." i została wydana przez Agorę jako kolejna (pierwsza?) pozycja Biblioteki Gazety Wyborczej. Zobaczyłem ją i kupiłem w Empiku - była bardzo dobrze wyeksponowana. Znakomicie, pomyślałem, ktoś postanowił promować fotografię. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie sama książka.

Z pozoru od strony edytorskiej wszystko jest w porządku - twarda oprawa, dobra jakość druku, format odpowiedni do prezentowanych zdjęć (dający wrażenie intymności nieodzownej w pracach Rolke). Cała reszta nosi jednak znamiona pośpiechu i chęci schlebiania masowym gustom. Zaczynając od słabej okładki, przez łopatologiczny podział na cztery pory roku (zaznaczone, a jakże, kolorami - zielonym, żółtym, brązowym i niebieskim) i wołający o pomstę do nieba tytuł ("Kobieta to..."? pliz...), a kończąc na tekście. Ale nie, na krótkiej wzmiance się nie skończy, nie ma mowy. Słowa zawarte w książce popełnił Andrzej Poniedzielski, który nie kojarzył mi się dotąd z fuszerką (choć za takim pisaniem, delikatnie mówiąc, nie przepadam). Jednak w tym wypadku należy mu się przynajmniej 48 godzin na dołku. Dawno (nigdy?) nie czytałem takiego pretensjonalnego, momentami przerażająco nieporadnego bełkotu (polecam zwłaszcza wstęp), który mimo pozorów szacunku i poetyckiej adoracji kobiet traktuje je tak protekcjonalnie. Wstyd.


A zdjęcia? Zdjęcia są bardzo dobre - oldskulowe, ale w tym tkwi ich siła (oczywiście jeśli ktoś lubi takie rzeczy). W znakomitej większości to ziarniste, czarno-białe fotografie, pokazujące dużą wrażliwość autora, niezależnie od tego, czy przed obiektywem znajduje się dziewczynka czy kobieta, gwiazda czy osoba anonimowa. W zestawie znalazły się niestety prace średnie, ale są w nim też takie perełki jak choćby rozkładówka ze stron 92-93 z uroczym milicjantem, próbującym cyknąć fotkę misskom. Zdjęcia TR są ciekawe, dlatego szkoda, że nie mają podpisów (choćby w formie listy na końcu książki), które znacznie zwiększyłyby wartość poznawczą tej publikacji (choć z pewnością nie pasowałyby do założonego przez pomysłodawców "uniwersalnego" charakteru).

Napisałem, że nie wszystkie zdjęcia przekonują i myślę, że o to można mieć pretensje do osoby, która dokonała wyboru fotografii zamieszczonych w albumie, czyli Izabeli Wojciechowskiej z warszawskiej Green Gallery. Pojedyncze prace rzeczywiście odstają in minus, jednak wiele z pozostałych traci przede wszystkim przez towarzystwo, w jakim je usadzono. Niektóre zestawienia są trafione, ale przy pozostałych zbyt często drapałem się w głowę ze zdziwienia.

Nie znam wydanej jesienią 2006 roku monografii TR (będę chyba musiał nadrobić tę zaległość), ale biorąc pod uwagę fakt, że był to pierwszy album tego autora, nie mogę narzekać na to, że Agora wydała opisywaną właśnie przeze mnie książeczkę. Spełnia swoją rolę jako możliwość obcowania ze zdjęciami TR za małą kasę - trudno się tu przyczepić. To słaby komplement, ale na nic więcej się nie zdobędę.

Tylko przez wzgląd na zdjęcia TR zawarte w tej książce (której tytułu z dobroci serca nie powtórzę) nie dodałem do niniejszego posta etykiety "porażka", naprawdę mało brakowało.

Tadeusz Rolke "Kobieta to..."
liczba stron: 106
format: 215 x 215 mm
okładka: twarda
cena: 34 zł
A kupić można tu.
PS A jednak nie wytrzymałem ;-)

2008/03/11

Broomberg i Chanarin o World Press Poto 2008 na nowej stronie Foto8

Moje ulubione czasopismo fotograficzne "Foto8" (które, jak tylko nabiorę ochoty, z przyjemnością porównam z nowym wcieleniem "Pozytywu") przeszło właśnie poważną transformację i z niecierpliwością czekam na najnowszy numer. Zmieniła się nie tylko szata graficzna, ale też strona internetowa. Na razie trudno powiedzieć więcej na temat jakości tych zmian - papierowa wersja jeszcze do mnie nie dotarła, a strona dopiero powoli rusza, ale już można na niej przeczytać jeden ciekawy tekst, który może się okazać kijem ciśniętym w mrowisko. Mówię o artykule "Unconcerned But Not Indifferent" autorstwa mojego ulubionego duetu fotograficznego, czyli Adama Broomberga i Olivera Chanarina (nawiasem mówiąc, tytuł to epitafium umieszczony na grobie Man Raya).


Kiedy podczas zeszłorocznego Miesiąca Fotografii w Krakowie rozmawiałem z Adamem Broombergiem, zapytałem m.in. o moje nieulubione World Press Photo. Okazało się, że mamy na ten temat takie samo zdanie, delikatnie mówiąc, niezbyt pochlebne. Broomberg opowiadał, że zaproszono go do jury, ale zrezygnował, kiedy obejrzał objazdową wystawę prezentującą zdjęcia nagrodzone w poprzedniej edycji konkursu. "It's the only place where you can see a picture of a grieving mother who's just lost her son next to a picture of a fuckin' polar bear!", cytuję z pamięci. Wygląda jednak na to, że facet postanowił poznać wroga i w charakterze dywersanta w końcu przyjąć propozycję - tyle że zamiast AB na obrady jury udał się jego fotograficzny partner (chyba nie wydali jeszcze osobno żadnej książki) Oliver Chanarin. Wrażenia panowie opisali we wspomnianym wyżej tekście.

A lektura to bardzo wciągająca. We właściwy sobie przenikliwy sposób AB i OC odsłaniają kulisy wyboru "zdjęcia roku", mówią o pytaniach, które zadawali sobie jurorzy. Najciekawsza (i na szczęście najdłuższa) jest część poświęcona dyskusji nad pięcioma kandydatami do Grand Prix, w której autorzy na każdym niemal kroku kwestionują możliwość oceny fotografii w kontekście takiego konkursu piękności. Bulwersująca jest sprawa jednej z tych fotografii, która mimo że liczyła się w rywalizacji (jak to tragicznie brzmi - wyścigi normalnie...) o najwyższy laur, nie została w końcu wyróżniona w żaden sposób (dlatego nie można jej było opublikować na stronach Foto8). Bulwersująca ze względu na sposób, w jaki przedstawiciel WPP rozmawiał z autorką zdjęcia. Kontakt nastąpił na prośbę jury, które zostało następnie wprowadzone w błąd właśnie przez człowieka WPP (jak wynika z jednego z komentarzy do artykułu, napisanego przez autorkę fotografii). Ręce opadają, ale może przynajmniej skostniałe WPP wyciągnie wnioski z tej historii - prawdziwej lekcji Web 2.0 (choć nie wstrzymuję oddechu).

Nawiasem mówiąc, nie mogę zrozumieć, jak pozostałe osoby komentujące ten tekst mogą się czepiać AB i OC, oskarżając o dziwaczne rzeczy, które w tekście w ogóle się nie pojawiły. Nie chodzi mi o to, że trzeba się z autorami zgadzać, ale o to, żeby nie wieszać na nich psów za treści, których nie spłodzili. Choć cholera wie - może to ja mam kłopoty z angielskim? Miałem chyba wygórowane oczekiwania wobec czytelników Foto8, ale wygląda na to, że podczas komentowania artykułów w internecie niemal wszyscy tracą głowę.

Tak czy inaczej, gorąco polecam - sam artykuł i komentarze.

"Unconcerned But Not Indifferent". Uwaga - wymagana darmowa rejestracja.

* BTW - malutka książeczka zatytułowana "Mr Mkhize's Portrait and Other Stories from the New South Africa" Broomberga i Chanarina to jedna z najlepszych publikacji fotograficznych, jakie kiedykolwiek widziałem. Świetne zdjęcia, znakomita historia - trudno ją odłożyć na bok przed przeczytaniem od deski do deski. "Portret pana Mkhize" jest więcej niż sumą swoich części. Polecam entuzjastycznie. (A żeby było śmieszniej, dostałem tę książkę za darmo po wykupieniu prenumeraty "Foto8". Piękny prezent).

2008/03/02

"Stopklatka" w "Przekroju", czyli cud nad Wisłą

Niewiele ponad miesiąc temu, 24 stycznia pojawił się pierwszy "Przekrój" w nowym layoucie. Na temat makiety się nie wypowiem, bo nie mam nic pozytywnego do powiedzenia (niektóre infografiki wyglądają przerażająco...). Ale wraz z nowym wyglądem tygodnika pojawiła się rubryka, która mnie zainteresowała. Na ostatniej stronie redakcyjnej (numer 82) znalazłem "Stopklatkę" - początkowo identyfikowaną w nagłówku strony, od drugiego odcinka strona znów nazywa się "Rozmaitości", a "Stopklatka" trafiła przed nazwisko autora - ale to szczegóły, dygresja, którą co prawda mógłbym jeszcze ciągnąć, lecz mam litość ;-).

Redaguje "Stopklatkę" Kuba Dąbrowski - bardzo dobry fotograf, jeden z fotoedytorów "Przekroju". Aha, bo jeszcze nie napisałem, rubryka opiera się na prezentacji jakiegoś zdjęcia i krótkiej opowieści na jego temat. Zaczęło się od kolaboracji Salvadora Dali i Philippe'a Halsmana (wielka czaszka z nagich, kobiecych ciał), potem był nasz rodzimy Adam Golec (ślub niezbyt znanego w chwili wykonania zdjęcia Jana Rokity), później m.in. klasyk Weegee. Kuba (nie znam człowieka, ale z takim imieniem trudno się spodziewać, że będę o nim pisał po nazwisku) w krótkim akapicie / dwóch pisze o kulisach powstania prezentowanej fotografii, czasem skupia się na autorze.

skanera brak, a fotografowanie pomiętych kartek wyrwanych z gazety najwyraźniej nie idzie mi najlepiej
Najważniejsze jest główne, największe zdjęcie, ale zawsze drukowanych jest ich więcej - np. wcześniejsze lub późniejsze klatki, dokumentacja sesji. Zawsze też wyróżniona zostaje jakaś ciekawostka, jak komentarz do fotografii, która ostatecznie ukazała się w gazecie (choć wcale nie była najlepsza) czy podkreślenie znaczenia danej foty we współczesnej ikonografii.

Wszystkie "Stopklatki", które przeczytałem, były ciekawe (choć oczywiście, ze względu na objętość, zostawiają niedosyt). Myślę, że mogą zainteresować również niefotograficznego czytelnika "Przekroju". Brawo, bo to cud, że taka rubryka w ogóle powstała. W obliczu stale zmniejszającego się zaufania ludzi do fotografii i niknącego szacunku dla tego medium ("moja komórka lepsze fotki robi"), była to zapewne trudna, a na pewno ryzykowna decyzja redakcji. Z tym większym przekonaniem piszę - szacuneczek.

PS Wybaczcie te wszystkie nawiasy - jakoś tak mnie naszło. Obiecuję poprawę.

2008/02/29

Yours Gallery rozczarowaniem roku 2007?

Dostęp do tygodników mam z pewnym opóźnieniem - "Polityka" trafia do nas od moich rodziców, "Przekrój" od rodziców mojej drugiej połówki. Dlatego dopiero niedawno przejrzałem "Politykę" z 26 stycznia (co tam miesięczny poślizg...). W dziale "Kultura", na stronie 74 znalazłem napisany przez Piotra Sarzyńskiego "Ranking polskich galerii". Wśród największych rozczarowań roku 2007 znalazła się warszawska Yours Gallery. Cytuję (całość, bez skrótów):

"Galeria fotografii, która zaczęła bardzo spektakularnie w 2004 r. W 2006 r. przeniosła się do nowej, pięknej siedziby i choć nadal organizuje mnóstwo wystaw, to brak mi takich fajerwerków jak pamiętne ekspozycje Erwitta, Salgado czy Webba. Trochę za dużo fotografii reportażowej, trochę za mało artystycznej".

No cóż, ja rozumiem, że można nie lubić fotoreportażu (sam wielkim fanem nie jestem), ale uznanie za nieudany roku, w którym w Yoursie można było obejrzeć prace Edwarda Burtynsky'ego, Rogera Ballena, Hellen van Meene czy Lorenzo Castore, to chyba lekka przesada.

Oczywiście nie było takich samograjów jak Erwitt (którego uwielbiam) czy Salgado (który mnie nie przekonuje), ale fotografia to naprawdę nie tylko agencja Magnum i bezpieczne zdjęcia, które można obejrzeć podczas niedzielnego spaceru na Starówkę (bo nawet Salgado, który przecież najmilszych rzeczy nie pokazuje, nikomu dnia nie zepsuje).

W ostatnich miesiącach Yours nieco zwolnił, ale nawet ja nie zacząłem jeszcze narzekać, a to o czymś świadczy.

"Związki" Jindřicha Štreita w ZPAF-ie

W Starej Galerii ZPAF zakończyła się właśnie zorganizowana wspólnie z Centrum Czeskim wystawa "Związki" Jindřicha Štreita. Zestaw pokazywany przy Placu Zamkowym został skompilowany specjalnie do tej prezentacji i obejmuje kilkadziesiąt prac wykonanych od połowy lat 70. ubiegłego wieku. Widzowie obejrzeli bardzo szeroki przegląd twórczości jednego z najlepszych czeskich fotografów tworzących w nurcie fotografii humanistycznej. Czarno-białe, ziarniste odbitki ukazują sceny życia codziennego nie tylko naszych czeskich przyjaciół, ale też naszych rodziców - część zdjęć pochodzi z Polski.

Fotograf z czułością dokumentuje zabawy dzieciaków, alkoholowe rozrywki dorosłych, trudy i radości (tekst zupełnie jak z poprzedniej epoki - wybaczcie... ;-) Wiele zdjęć jest świetnych - jeśli ktoś lubi taką fotografię oczywiście (ja mam słabość do HCB, Erwitta i Doisneau, więc z przyjemnością je obejrzałem), inne nie do końca przekonują, ale i tak mają dużą wartość poznawczą. To aspekt fotografii, który od niedawna odkrywam na nowo, a prace Štreita są pod tym względem idealne. Absurdalne zabawy (choć nie zawsze jest idyllicznie), wszechobecny brak pośpiechu (czy się stoi, czy się leży...), bieda, która nie jest tragedią, i ludzie - Štreita interesują przede wszystkim ludzie. Związki między nimi, kobieta i mężczyzna, rodzice i dziecko, człowiek i przyroda - wszystko to pokazuje z podziwu godną szczerością i otwartością na drugiego człowieka, bez oceniania. Na jego zdjęciach zupełnie nie widać rezygnacji czy braku wiary w ludzi, co może dziwić u faceta z takim życiorysem (często miał pod górkę, w latach 80. zakazano mu fotografować).


Bardzo dobrze, że mogliśmy "Związki" obejrzeć, choć dziś trzeba tę wystawę rozpatrywać raczej w ramach powrotu po latach i historii, niż jako nowość (pod względem formalnym jest to przecież fotografia mocno przykurzona, żeby nie powiedzieć zramolała); nie można też powiedzieć, że właśnie odkryliśmy Štreita dla potomności. Ale OK - nie każda wystawa musi gonić światowe trendy.

Szkoda, że na pochwałach się nie skończy, ale sposób prezentacji wystawy woła o pomstę od nieba. Światło o różnej temperaturze, pasujące bardziej do pustego sklepu z lat 80. niż do galerii fotografii (może to przewrotne nawiązanie do okresu, z którego pochodzi większość zdjęć pokazywanych na wystawie? ;-), poobijane ramy, zdjęcia upchnięte na zbyt małej przestrzeni - to tylko niektóre minusy. Kiedy oglądałem "Związki", na jednej z sal galerii stał nawet fortepian, a w kącie smutna (bo cicha) mównica. Pełna profeska. Nigdy nie lubiłem tego miejsca, ale z pewnością można je lepiej wykorzystać, a sposób prezentacji prac Štreita to porażka na całej linii. Dobrze, że już nie trzeba płacić za wstęp...

Obowiązkowymi elementami wystawy fotografii są najwyraźniej fortepian i mównica. Brawo.
Na jakość odbitek nie będę narzekał, bo zakładam, że pochodzą "z epoki" i wykonał je sam autor, więc w pewnym stopniu niechlujność i niedoskonałości można złożyć na karb braku dostępu do odpowiednich materiałów i zaakceptować jako znak czasów (choć, przyznaję, łatwo mi to nie przyszło).

Krótko mówiąc, cieszę się, że miałem możliwość obcowania z dużym wyborem fotografii Štreita, szkoda, że akurat w Starej Galerii ZPAF, która jakby zatrzymała się jeszcze w poprzednim stuleciu. I to niekoniecznie w ostatniej dekadzie.

ZPAF

2008/02/16

Zaraz wracam

Komputer zepsuty, mało czasu, ale będzie dobrze. Zaraz wracam.

2008/01/27

Ale o co chodzi?

Przeglądam dzisiejsze "Wysokie obcasy" [26.01.08, nr 4 (457)], m.in. w poszukiwaniu tematu numeru, czyli materiału o pracujących dzieciach. W końcu go znajduję i przecieram oczy ze zdumienia. Artykuł zatytułowany "Zapłacą najsłabsi" został bowiem opatrzony dziwacznym zbiorem zdjęć. W sumie mogłem się czegoś podobnego spodziewać już po obejrzeniu okładki, która wygląda jak tzw. zdjęcie "archiwalne", czyli staroć po prostu. Poczułem się, jakbym czytał "Stolicę" (tygodnik, jeszcze przed niedawną reaktywacją). Old school totalny - estetyka sprzed czterdziestu lat co najmniej, aż się przykro robi. Zwłaszcza że sam tekst bardzo ciekawy - może nie poruszający, bo Adam Leszczyński (autor) ma dość lakoniczny, rzeczowy styl, ale i tak otwiera oczy. Leszczyński pisze zarówno o pracy "niewolniczej", jak i niewolniczej - nie tylko w Ameryce Łacińskiej czy Afryce, ale też np. w naszym kraju.

Szkoda, że artykułowi słusznie wybranemu na temat numeru towarzyszą takie fotografie. Czarno-białe (nie mam nic przeciwko), ziarniste (nie mam nic przeciwko), jakby z innej epoki (o to się właśnie czepiam). Dlaczego zdecydowano się na taki zestaw? Jedynym powodem, który przychodzi mi do głowy, jest powszechne skojarzenie fotografii czarno-białej z reportażem, prawdą przekazu i zaangażowaniem w sprawę (jak powierzchowne by takie spojrzenie nie było). Nie dość, że wizualnie te zdjęcia trącą myszką, to jeszcze opublikowany zestaw jest mocno średni, nawet po wzięciu poprawki na wybraną przez fotografa konwencję (styl?). Ktoś poszedł po najmniejszej linii oporu i oglądamy katalog pod tytułem: "proszę państwa, oto jak wygląda pracujące dziecko w Peru, w Nikaragui, w Nepalu". Taki wybór okropnie spłyca treść artykułu. Ręce opadają.


Nie wszystkie zdjęcia są słabe, taka ocena byłaby krzywdząca, ale niestety większość kończy na poziomie "może być". Fernando Moreles (bo tak nazywa się ich autor) jest niemal nieobecny w Google'u, ale z tego, co udało mi się ustalić, w czasach, gdy królowała taka fotografia, nie było go jeszcze na świecie albo zajmował się nauką chodzenia, a nie robieniem zdjęć. Co ciekawe, gość został kilka razy nagrodzony w renomowanych konkursach (m.in. moim nieulubionym World Press Photo). Ale to właśnie jego prace ściągają artykuł "Zapłacą najsłabsi" w dół. Przykro mi (serio, wolałbym obejrzeć coś ciekawszego).

Najgorsze jest chyba jednak to, że tutaj tekst jest dodatkiem do zdjęć. Fotografie Morelesa posłużyły za punkt wyjścia - nagłówek przekonuje, że mamy do czynienia z fotoreportażem, co stawiałoby tekst Leszczyńskiego w roli służebnej i, co tu dużo mówić, drugorzędnej. Ech...

"Wysokie obcasy"

Bredzę? Czepiam się? Napisanie komentarza nie boli (wiem, bo sam próbowałem).

2008/01/25

Ireneusz Zjeżdżałka "Mały atlas mojego miasta" - małomiasteczkowa miniatura

Ireneusz Zjeżdżałka jest redaktorem naczelnym i głównym motorem napędowym "Kwartalnika Fotografia", fotografem dokumentalistą i wrześnianinem (ostatnia informacja jest w tym wypadku równie ważna, co wcześniejsze). Jak sam o sobie mówi - prowincjusz, ale w najlepszym tego słowa znaczeniu (to już mój dopisek). Wspólnie z Marcinem Myszkiewiczem (poeta, miłośnik haiku) stworzył malutką książeczkę pt. "Mały atlas mojego miasta" (2003 r., wydawnictwo Kropka). Zdjęcia powstawały w latach 1999-2001 i przedstawiają rodzinne miasto obu panów, czyli Wrześnię. Mały atlas jest rzeczywiście niewielki - albumik ma 7,5 x 11 cm i jest wielkości kasety magnetofonowej (pamięta je ktoś jeszcze?). Każdemu zdjęciu towarzyszy haiku.


Fotografie zostały wykonane starym voigtlanderem 6 x 9 cm i zreprodukowane w skali 1:1. Album (nadal mam problem z użyciem tego słowa w tym poście...) jest wydrukowany na szorstkim, szarawym papierze. Zresztą tutaj praktycznie króluje szarość, bo jakość druku pozostawia wiele do życzenia, ale ponoć tak miało być. Początkowo tego nie kupiłem, zwłaszcza mając w pamięci idealne, wysublimowane odbitki Zjeżdżałki. W "Małym atlasie" szczegółów brak, cienie mają fakturę błota, a światła klarowność pochmurnego listopadowego poranka. Chyba jednak dam się przekonać, że takie było zamierzenie (nie podejrzewam Eryka o niedopatrzenie druku), że tak właśnie może wyglądać Września. W każdym razie kiedy przefiltrować obraz przez wspomnienia związane z bliskimi miejscami. Narzędzie (stary aparat) i forma publikacji idealnie pasują do tematu.

fot. Ireneusz Zjeżdżałka, z cyklu "Mały atlas mojego miasta"
"Mały atlas mojego miasta" jest cudownie sentymentalny, to prawdziwa celebracja małomiasteczkowości w pełnej krasie jej nijakości. Te obrazki (i rzeczywistość, którą pokazują) nie przystają do świata pokazywanego w kolorowych mediach. Ale ten świat też da się lubić, nie wszystko musi być śliczne i błyszczące - chyba nawet lepiej, żeby nie było. Te fotografie to nie tyle szukanie piękna w codzienności, co komunikat, że taka powierzchowna atrakcyjność nie jest potrzebna do życia. Wiersze towarzyszące każdej fotografii zmuszają do zatrzymania się przy każdym obrazku, dzięki czemu książka ma dość równy, niespieszny, monotonny rytm. Chwilami przeszkadza mi tylko to, że czasem haiku są zbyt "głośne", że zagłuszają niektóre zdjęcia, zamiast z nimi współgrać.

fot. Ireneusz Zjeżdżałka, z cyklu "Mały atlas mojego miasta"
Co prawda ze względów czysto fotograficznych zdecydowanie wolę eleganckie kwadraty, z jakich znany jest Zjeżdżałka, ale tutaj w połączeniu z tekstem format 6 x 9 cm bardzo ładnie się sprawdza. Swoją drogą, jestem ciekaw, czy zdjęcia i wiersze powstawały osobno i dopiero potem zostały ze sobą skonfrontowane i odpowiednio ułożone, czy wiersze były reakcją na poszczególne zdjęcia, czy też może odwrotnie.

Oby więcej takich tomików ukazywało się w naszym kraju. I nie chodzi mi nawet o prowincjonalną tematykę - wszak małą ojczyzną może być dzielnica dużego miasta - ale o inicjatywę i przekonanie, że nawet taką miniaturę warto wydać. Oczywiście co kto lubi, ale ja mam w tej chwili z tą książeczką tylko jeden problem - jest tak malutka, że nie bardzo wiem, gdzie i jak ją położyć na półce ;-)

PS Trudno się nie uśmiechnąć, na widok różowej czcionki na okładce.

Marcin Myszkiewicz i Ireneusz Zjeżdżałka "Mały atlas mojego miasta"
liczba stron: 78
format: 75 x 111 mm
okładka: miękka
cena: nie więcej niż 10 zł (ale weź to znajdź i kup...)

2008/01/18

Helmut Newton "Pola Woman" - polaroidy, cz. 4

A teraz coś lżejszego. Przedostatnia część cyklu o polaroidach będzie o moim ulubionym Helmucie Newtonie. Na początku lat 90. ubiegłego wieku Schirmer / Mosel wydał album "Pola Woman" zawierający polaroidy uroczego niemieckiego świntucha. Od tamtej pory książka była wielokrotnie wznawiana. Nie jest to pozycja wybitna, ale Helmut Newton to pewnego rodzaju samograj na rynku fotograficznym - od pewnego momentu swojej kariery wszystko, czego dotknął, zamieniało się w złoto. Dlatego "Pola Woman" to dodatek do pozostałych, poważniejszych zbiorów prac fotografa. Dodatek równie bezpretensjonalny, jak amatorska polaroidowa fotka.

Fotograficzny notatnik

"Pola Woman" to książka dokładnie taka, jak jej okładka - świetna dizajnersko, trochę tandetna, trochę brzydka, momentami wręcz odpychająca (w najlepszym tego słowa znaczeniu - załóżmy, że "odpychający" może być komplementem... :-) Na mnie działa tak (wciąż mowa o okładce), jak na większość osób wypadek samochodowy, od którego trudno oderwać wzrok, mimo że patrzenie boli. Mój egzemplarz jest dodatkowo lekko podniszczony (kupiony na przecenie zdaje się), co dodaje mu uroku i świetnie pasuje do niedbałych, często również zniszczonych zdjęć zamieszczonych w środku. A tam zarówno fotki ciekawostki (ze starych sesji dla "Vogue'a" czy reklam YSL), jak i wglądówki ze słynnych projektów - jak choćby "Big Nudes" czy seria z manekinami w krajobrazie miejskim. Tematyka jak to u HN - akty, moda. Co ciekawe, mimo że kolekcje widoczne na fotografiach są już rozbrajająco démodé (najwyraźniej jeszcze nie wróciły do łask), same zdjęcia się nie zestarzały. A nawet jeśli, to tylko trochę.


W krótkim wstępie do książki Newton pisze o poczuciu, że często polaroidowe szkice mają więcej życia i spontaniczności niż późniejsze "poważne" zdjęcia na "prawdziwym" filmie. Fotograf opowiada jak to polaroidy pomogły mu podczas pracy nad cyklem "The Naked and the Dressed", w którym fotografie były zestawione w dyptyki - z modelkami w ubraniach i bez. Dowiadujemy się też, jak o mały włos nie został wyrzucony z pewnego hotelu za potajemne fotografowanie rozebranych modelek (bez wiedzy dyrekcji - zresztą później, kiedy zdjęcia ukazały się w "White Women", na pewien czas stał się persona non grata w tym hotelu).

Nie dla wszystkich

Nieprzykładanie wagi do polaroidów i rozdawanie ich znajomym sprawiły, że wiele ciekawych prac zniknęło. Ale to, co trafiło do "Pola Woman", stanowi bardzo fajny zapis sposobu pracy Newtona i pozwala zajrzeć za kulisy kilku słynnych sesji. Poza tym to po prostu zbiór szkiców (często bardzo ciekawych - moje ulubione zdjęcie znajduje się na stronie 62), często opatrzonych notatkami. Ale mimo surowości tych fotek trudno się oprzeć wrażeniu, że coś w nich jest. Może właśnie ta spontaniczność pierwszego pomysłu i brak zahamowań związanych z pracą nad ostateczną formą zdjęcia? W każdym razie dla mnie "Pola Woman" to album nie tylko dobry fotograficznie, ale też niezwykle ciekawy i pouczający (ha! kto by pomyślał, że w kontekście HN padnie przymiotnik "pouczający"...). Zdaję sobie natomiast sprawę, że kogoś, kto nie gustuje w twórczości HN, może porządnie znudzić. Odpuszczenie sobie tej książki nie zuboży w znaczący sposób edukacji fotograficznej danego delikwenta (jeśli w ogóle), ale jeśli ktoś lubi czasem spojrzeć znanemu fotografowi na ręce i ma ochotę na kilka chwil bezpretensjonalnej radochy tworzenia - polecam.


A czemu "Pola Woman"? Bo, z wiadomych względów, na zdjęciach są same kobiety. Poza autoportretami HN, oczywiście.

Aha, jeszcze ciekawostka - na 175 ilustracji tylko 74 są w kolorze. A dam głowę, że większości osób polaroidy kojarzą się wyłącznie z kolorem.

Helmut Newton "Pola Woman"
liczba stron: 152
format: 229 x 300 mm
okładka: miękka
cena: ok. 90 zł

Schirmer / Mosel

2008/01/17

André Kertész "The Polaroids" - polaroidy, cz. 3

W kolejnym poście poświęconym polaroidom postanowiłem napisać parę słów o książeczce, którą kupiłem podczas jesienno-zimowego wypadu do Berlina. Mowa o świeżutkim (bo wydanym w listopadzie 2007) albumiku "The Polaroids" André Kertésza. Skąd te zdrobnienia? Co prawda książka ma twardą oprawę (płótno), ale wymiary 152 x 178 mm nie pozwalają traktować jej do końca poważnie. Formatem dostosowała się do wielkości zdjęć zamieszczonych wewnątrz i zreprodukowanych w skali 1:1. A jednak - mimo lekkiej formy i takiej też uroczej zawartości (więcej na ten temat poniżej), jest to świadectwo dźwignięcia się artysty z depresji po śmierci najbliższej osoby. Dokument powrotu do aktywności dzięki pracy zawodowej, dzięki temu, co robił najlepiej - robieniu zdjęć.

Trudne lata

"The Polaroids" otwiera dość długi tekst Roberta Gurba, znawcy wszystkiego związanego z Kertészem, kuratora the Estate of André Kertész. Czytamy nie tylko o kulisach powstania zdjęć zawartych w albumie, ale też po prostu o losach Kertésza. Muszę przyznać, że dla mnie wiele faktów było nie lada niespodzianką. Do niedawna węgierski fotograf kojarzył mi się z mocną pozycją w europejskiej fotografii przedwojennej (ach, ten najsłynniejszy fotograficzny widelec...) i równie mocną pozycją po wojnie w Stanach. Tymczasem Kertész może nie klepał biedy, ale w USA od 1947 roku trzaskał zdjęcia architektury i wnętrz na zlecenie czasopisma "Home & Garden". To średnie zajęcie dla artysty z takim nazwiskiem. Dopiero po 1962 roku wrócił do fotografowania dla siebie, dla sztuki, a sława i uznanie przyszły w 1964 r., kiedy John Szarkowski zorganizował mu wystawę w nowojorskim MoMA. Kertész miał wtedy 70 lat. Przez wszystkie te trudne lata wspierała go żona Elizabeth, partnerka, z którą był (z krótkimi przerwami) niemal 60 lat aż do jej śmierci w 1977 roku.

AK nie mógł się pozbierać po tej stracie, był zgorzkniały, nie potrafił zrozumieć, czemu największa sława i pieniądze przyszły wraz ze śmiercią jego wieloletniej towarzyszki. Fotograf nigdy nie nauczył się biegle mówić językami obcymi - kaleczył zarówno angielski, jak i francuski. To żona była jego łącznikiem ze światem zewnętrznym. Jedynym językiem, który opanował do perfekcji, była fotografia. Ale ta przestała już dawać radość. Przełamał się dopiero kiedy na wystawie jakiejś księgarni zauważył małe, szklane popiersie, które przypomniało mu Elizabeth. Po dłuższym wahaniu kupił je i zabrał do domu. Drugim katalizatorem powrotu do pracy twórczej był prezent od Grahama Nasha - aparat Polaroid SX-70. W natychmiastowej technice Polaroida spodobał mu się nie tyle kolor, co samowystarczalność - ze względów zdrowotnych od 1939 roku AK nie wchodził do ciemni. Teraz rzucił się w wir pracy i zupełnie się zatracił. Znów był fotografem.


Polaroidowy renesans

Kertész zawsze starał się wykorzystać możliwości techniczne medium i sprzętu do maksimum, minimalizując (a raczej - spychając na margines) wady. Nie inaczej wyglądała jego praca z polaroidami. Pogodził się z wąską paletą barw, odrealnionymi przesunięciami kolorów, małym formatem. Fotografował wspomnianą wyżej szklaną rzeźbę w najróżniejszych konfiguracjach (po jakimś czasie dokupił drugą), martwe natury (przydały się lata aranżacji wnętrz w pracy dla "Home & Garden"), miejski krajobraz (z okna swojego nowojorskiego mieszkania), portrety odwiedzających go osób, nawet akty. Powstały w ten sposób piękne, czasem bardzo intymne miniatury. Co prawda idealnymi słowami, które opisują zawartość "The Polaroids", są przymiotniki "śliczne" i "urocze", ale biorąc pod uwagę stan emocjonalny, sytuację i losy autora, można z czystym sumieniem uznać te zdjęcia za szczere. Szczere otwartością kogoś, dla kogo podstawowym językiem komunikacji ze światem jest fotografia, za pomocą której potrafi i chce wyrazić więcej niż słowami.

"The Polaroids" to sentymentalny, nostalgiczny zbiór prac formalnie bardzo ciekawych, treściowo dość jednorodnych. AK tradycyjnie bawi się światłem, budując wokół niego swoje kompozycje. Dla mnie najmocniejsze w tej książce są portrety (znakomite zdjęcie brata AK!) i piękne fotografie kwiatów. Miłośników wcześniejszej twórczości AK na pewno zainteresują liczne reinterpretacje jego najsłynniejszych prac - np. odniesienie do autoportretu z aparatem (s. 85), kolejny widelec (s. 97) czy zdjęcie otwierające książkę z fragmentem znanej fotografii ślubnej AK i Elizabeth. Dużą zaletą jest też fakt, że w większości przypadków mamy tu do czynienia z materiałem wcześniej niepublikowanym. Niestety momentami (przy zdjęciach "żony", czyli szklanego popiersia) robi się nieco zbyt łzawo, ale na szczęście kolejność zdjęć sprawia, że kiedy już jesteśmy na krawędzi, kiedy już mamy się skrzywić, pojawia się coś z zupełnie innej beczki i możemy odetchnąć. Mimo to, jak dla mnie, zdjęć jest po prostu za dużo. Zbyt wiele z nich to kolejne wersje jednego ujęcia. Nietrudno byłoby wybrać zestaw mniej obszerny, ale zdecydowanie ciekawszy. Odchudzenie nie wpłynęłoby negatywnie na dokumentalną wartość "The Polaroids", a znacznie wzmocniłoby ją pod względem fotograficznym.

Najważniejsze jest jednak to, że większość prac zamieszczonych w "The Polaroids" emanuje świeżością, kipi entuzjazmem autora. Aż trudno uwierzyć, że zrobił je osiemdziesięcioletni starzec...

André Kertész "The Polaroids"
liczba stron: 128
format: 152 x 178 mm
okładka: twarda, z obwolutą
cena: 35 dolarów, 128 zeta w empiku

W.W. Norton

2008/01/10

Robert Frank "Come Again" - polaroidy, cz. 2


Po kolorowym i beztroskim "The Polaroid Book" czas na coś na poważnie, czyli książkę chyba najbardziej zasłużonego dla fotografii amerykańskiej (i światowej) Szwajcara - "Come Again" Roberta Franka. Jest to wierna reprodukcja notatnika (a właściwie zeszytu), w który Frank wklejał polaroidy wykonane przy okazji zlecenia w Bejrucie w 1991 roku (już po zakończeniu wojny domowej). Poza tematyką i skromną objętością różni więc "Come Again" od "The Polaroid Book" również wyrafinowana forma. Bo wydany w czerwcu 2006 roku album Roberta Franka to nie tyle książka, co obiekt. I do tego piękny - znakomicie wydrukowany, robiący niesamowite wrażenie i co najważniejsze - dający wgląd w myśli fotografa (czymże jest bowiem taki intymny notatnik, jeśli nie ilustracją procesu twórczego?).

Frank pojechał do Bejrutu w 1991 roku, żeby w ramach projektu, w którym wzięło udział też kilku innych fotografów, dokumentować odbudowę po piętnastu latach wyniszczającej wojny domowej ("Beirut, city centre, 1991", Editions du Cypres, Paris). Dostał do dyspozycji wielkiego lincolna z szoferem wyposażonym w ogromny rewolwer (nie wiadomo, kiedy się przyda). Niejako przy okazji zdjęć do głównego projektu robił polaroidy, które utrwalał na miejscu w bagażniku limuzyny. Opowiadał potem, że podobał mu się ten dreszczyk emocji, przypominający czasy młodości i eksperymentów. W trakcie wizyty w Bejrucie miał 67 lat.

Zleceniodawcy nie życzyli sobie zdjęć ludzi ani politycznych haseł nasprejowanych na murach, a ponieważ fotograf nie znał arabskiego, unikał wszelkich napisów. Między innymi dlatego nawet de facto prywatne prace z "Come Again" również w zasadzie spełniają te wymagania. Frank szkicuje ponury obraz miasta opustoszałego, miasta widma. Pozbawione życia (czyli mieszkańców załatwiających codzienne sprawy) stało się bezużytecznym opakowaniem, zniszczonym przez kilkanaście lat zbrojnego konfliktu. Surowa forma fotografii koresponduje z surowym tematem. Polaroidy (oryginalne pozytywy, choć materiał, z którego korzystał Frank daje też negatyw - stąd konieczność utrwalania na miejscu) są często zestawiane w panoramy, czasem składające się z wielu zdjęć (jedna zajmuje aż trzy strony). Zwykła taśma klejąca, którą autor scalał kompozycje podkreśla luźny, szkicowy charakter prac.

Fotografie Franka są smutne, ale piękne - zniszczone nieuważnym traktowaniem tak jak miasto, które przedstawiają. Na szczęście album kończy się dość optymistycznie. Na trzeciej stronie od końca oglądamy bowiem zdjęcie mężczyzny pchającego wózek/stragan - pierwszy znak powrotu do normalności. Dość nieśmiały, trzeba przyznać, ale zawsze. Pozostaje jeszcze kwestia tytułu. "Come Again" to napis widniejący na tylnej stronie tablicy powitalnej małego miasteczka w Nowej Szkocji, gdzie mieszka Robert Frank. Początkowo miałem wrażenie, że "zapraszając ponownie" do Bejrutu, fotograf puszcza do nas oko, ironizuje. Ale osobisty charakter pierwowzoru albumu sprawia, że na szczęście taka hipoteza szybko przestaje być prawdopodobna. Tytuł jest fundamentem przekonania, którego odzwierciedleniem jest mężczyzna z wózkiem z końca książki, wyrazem wiary, że z czasem Bejrut wróci do normalności, że odbudowa rozpoczęła się zaraz po zakończeniu działań wojennych. Ciekawe, jak wyglądałyby te zdjęcia, gdyby wykonano je teraz, 17 lat później, kiedy miasto znów musi podźwignąć się z kolan - tym razem po bombardowaniach z 2006 roku. Mimo ogromnej witalności, której nie można Frankowi odmówić, 84-letni dziś autor raczej nie wróci do Libanu. Nie doczekamy się zatem "Come Again 2". A szkoda.

Książka powstała, kiedy Gerhard Steidl (właściciel wydawnictwa) zobaczył polaroidowy notatnik Franka i uznał, że warto go wydać, a w zasadzie skopiować. I udało się - książka wygląda niesamowicie, a wierność w stosunku do oryginału została zachowana nadzwyczajna. Tak przynajmniej zakładam, bo oryginału (jak można się domyślić) na żywo nie widziałem. Natomiast podczas oglądania "Coma Again" łatwo zapomnieć, że mamy w ręku coś, co zeszło z prasy drukarskiej. Jest to replika idealna - począwszy od doboru papieru (w delikatną, niebieską kratkę!), a skończywszy na lakierze wykorzystanym do pokrycia reprodukcji polaroidów, który sprawia, że te wyglądają jak wklejone do zeszytu.

Na usprawiedliwienie tych zachwytów muszę się przyznać, że od zawsze ciekawią mnie szkicowniki, notatniki, wstępne projekty itp. - wszystko, co jest dopiero krokiem w kierunku skończonego dzieła, ale nie straciło jeszcze spontaniczności (niewinności?) pierwszej idei, zapisanej w beztroski, całkowicie szczery sposób, tylko do wiadomości autora. Dlatego forma "Come Again" jest mi tak bliska i dlatego też w tym wypadku niewykluczone, że zawartość książki schodzi dla mnie na dalszy plan (choć i tu nie ma się do czego przyczepić). Tak czy inaczej - polecam, w najgorszym razie jako edytorską perełkę. Nie jest to zapewne dzieło na miarę "The Americans" (zresztą nie miało takie być), ale i tak broni się znakomicie.

Krótką prezentację książki można obejrzeć na stronach wydawcy.

Robert Frank "Come Again"
liczba stron: 48
format: 215 x 280 mm
okładka: miękka, szyta, ze sztywną, wsuwaną obwolutą
cena: pierwotnie 25 dolarów lub 20 euro, nakład wyczerpany, na Amazonie od 265 dolców

Steidl
Wywiad z Robertem Frankiem na temat "Come Again" - zarówno w formie dźwiękowej (której za Chiny Ludowe nie potrafię odtworzyć) i transkrypcji rozmowy w pedeefie (na szczęście). Rozmówcą jest wyjątkowo irytujący w tym wypadku pisarz Howard Norman (okropnie amerykański w najgorszym tego słowa znaczeniu...), ale można się dowiedzieć paru ciekawych rzeczy.