2008/01/17

André Kertész "The Polaroids" - polaroidy, cz. 3

W kolejnym poście poświęconym polaroidom postanowiłem napisać parę słów o książeczce, którą kupiłem podczas jesienno-zimowego wypadu do Berlina. Mowa o świeżutkim (bo wydanym w listopadzie 2007) albumiku "The Polaroids" André Kertésza. Skąd te zdrobnienia? Co prawda książka ma twardą oprawę (płótno), ale wymiary 152 x 178 mm nie pozwalają traktować jej do końca poważnie. Formatem dostosowała się do wielkości zdjęć zamieszczonych wewnątrz i zreprodukowanych w skali 1:1. A jednak - mimo lekkiej formy i takiej też uroczej zawartości (więcej na ten temat poniżej), jest to świadectwo dźwignięcia się artysty z depresji po śmierci najbliższej osoby. Dokument powrotu do aktywności dzięki pracy zawodowej, dzięki temu, co robił najlepiej - robieniu zdjęć.

Trudne lata

"The Polaroids" otwiera dość długi tekst Roberta Gurba, znawcy wszystkiego związanego z Kertészem, kuratora the Estate of André Kertész. Czytamy nie tylko o kulisach powstania zdjęć zawartych w albumie, ale też po prostu o losach Kertésza. Muszę przyznać, że dla mnie wiele faktów było nie lada niespodzianką. Do niedawna węgierski fotograf kojarzył mi się z mocną pozycją w europejskiej fotografii przedwojennej (ach, ten najsłynniejszy fotograficzny widelec...) i równie mocną pozycją po wojnie w Stanach. Tymczasem Kertész może nie klepał biedy, ale w USA od 1947 roku trzaskał zdjęcia architektury i wnętrz na zlecenie czasopisma "Home & Garden". To średnie zajęcie dla artysty z takim nazwiskiem. Dopiero po 1962 roku wrócił do fotografowania dla siebie, dla sztuki, a sława i uznanie przyszły w 1964 r., kiedy John Szarkowski zorganizował mu wystawę w nowojorskim MoMA. Kertész miał wtedy 70 lat. Przez wszystkie te trudne lata wspierała go żona Elizabeth, partnerka, z którą był (z krótkimi przerwami) niemal 60 lat aż do jej śmierci w 1977 roku.

AK nie mógł się pozbierać po tej stracie, był zgorzkniały, nie potrafił zrozumieć, czemu największa sława i pieniądze przyszły wraz ze śmiercią jego wieloletniej towarzyszki. Fotograf nigdy nie nauczył się biegle mówić językami obcymi - kaleczył zarówno angielski, jak i francuski. To żona była jego łącznikiem ze światem zewnętrznym. Jedynym językiem, który opanował do perfekcji, była fotografia. Ale ta przestała już dawać radość. Przełamał się dopiero kiedy na wystawie jakiejś księgarni zauważył małe, szklane popiersie, które przypomniało mu Elizabeth. Po dłuższym wahaniu kupił je i zabrał do domu. Drugim katalizatorem powrotu do pracy twórczej był prezent od Grahama Nasha - aparat Polaroid SX-70. W natychmiastowej technice Polaroida spodobał mu się nie tyle kolor, co samowystarczalność - ze względów zdrowotnych od 1939 roku AK nie wchodził do ciemni. Teraz rzucił się w wir pracy i zupełnie się zatracił. Znów był fotografem.


Polaroidowy renesans

Kertész zawsze starał się wykorzystać możliwości techniczne medium i sprzętu do maksimum, minimalizując (a raczej - spychając na margines) wady. Nie inaczej wyglądała jego praca z polaroidami. Pogodził się z wąską paletą barw, odrealnionymi przesunięciami kolorów, małym formatem. Fotografował wspomnianą wyżej szklaną rzeźbę w najróżniejszych konfiguracjach (po jakimś czasie dokupił drugą), martwe natury (przydały się lata aranżacji wnętrz w pracy dla "Home & Garden"), miejski krajobraz (z okna swojego nowojorskiego mieszkania), portrety odwiedzających go osób, nawet akty. Powstały w ten sposób piękne, czasem bardzo intymne miniatury. Co prawda idealnymi słowami, które opisują zawartość "The Polaroids", są przymiotniki "śliczne" i "urocze", ale biorąc pod uwagę stan emocjonalny, sytuację i losy autora, można z czystym sumieniem uznać te zdjęcia za szczere. Szczere otwartością kogoś, dla kogo podstawowym językiem komunikacji ze światem jest fotografia, za pomocą której potrafi i chce wyrazić więcej niż słowami.

"The Polaroids" to sentymentalny, nostalgiczny zbiór prac formalnie bardzo ciekawych, treściowo dość jednorodnych. AK tradycyjnie bawi się światłem, budując wokół niego swoje kompozycje. Dla mnie najmocniejsze w tej książce są portrety (znakomite zdjęcie brata AK!) i piękne fotografie kwiatów. Miłośników wcześniejszej twórczości AK na pewno zainteresują liczne reinterpretacje jego najsłynniejszych prac - np. odniesienie do autoportretu z aparatem (s. 85), kolejny widelec (s. 97) czy zdjęcie otwierające książkę z fragmentem znanej fotografii ślubnej AK i Elizabeth. Dużą zaletą jest też fakt, że w większości przypadków mamy tu do czynienia z materiałem wcześniej niepublikowanym. Niestety momentami (przy zdjęciach "żony", czyli szklanego popiersia) robi się nieco zbyt łzawo, ale na szczęście kolejność zdjęć sprawia, że kiedy już jesteśmy na krawędzi, kiedy już mamy się skrzywić, pojawia się coś z zupełnie innej beczki i możemy odetchnąć. Mimo to, jak dla mnie, zdjęć jest po prostu za dużo. Zbyt wiele z nich to kolejne wersje jednego ujęcia. Nietrudno byłoby wybrać zestaw mniej obszerny, ale zdecydowanie ciekawszy. Odchudzenie nie wpłynęłoby negatywnie na dokumentalną wartość "The Polaroids", a znacznie wzmocniłoby ją pod względem fotograficznym.

Najważniejsze jest jednak to, że większość prac zamieszczonych w "The Polaroids" emanuje świeżością, kipi entuzjazmem autora. Aż trudno uwierzyć, że zrobił je osiemdziesięcioletni starzec...

André Kertész "The Polaroids"
liczba stron: 128
format: 152 x 178 mm
okładka: twarda, z obwolutą
cena: 35 dolarów, 128 zeta w empiku

W.W. Norton

Brak komentarzy: