2008/01/10

Robert Frank "Come Again" - polaroidy, cz. 2


Po kolorowym i beztroskim "The Polaroid Book" czas na coś na poważnie, czyli książkę chyba najbardziej zasłużonego dla fotografii amerykańskiej (i światowej) Szwajcara - "Come Again" Roberta Franka. Jest to wierna reprodukcja notatnika (a właściwie zeszytu), w który Frank wklejał polaroidy wykonane przy okazji zlecenia w Bejrucie w 1991 roku (już po zakończeniu wojny domowej). Poza tematyką i skromną objętością różni więc "Come Again" od "The Polaroid Book" również wyrafinowana forma. Bo wydany w czerwcu 2006 roku album Roberta Franka to nie tyle książka, co obiekt. I do tego piękny - znakomicie wydrukowany, robiący niesamowite wrażenie i co najważniejsze - dający wgląd w myśli fotografa (czymże jest bowiem taki intymny notatnik, jeśli nie ilustracją procesu twórczego?).

Frank pojechał do Bejrutu w 1991 roku, żeby w ramach projektu, w którym wzięło udział też kilku innych fotografów, dokumentować odbudowę po piętnastu latach wyniszczającej wojny domowej ("Beirut, city centre, 1991", Editions du Cypres, Paris). Dostał do dyspozycji wielkiego lincolna z szoferem wyposażonym w ogromny rewolwer (nie wiadomo, kiedy się przyda). Niejako przy okazji zdjęć do głównego projektu robił polaroidy, które utrwalał na miejscu w bagażniku limuzyny. Opowiadał potem, że podobał mu się ten dreszczyk emocji, przypominający czasy młodości i eksperymentów. W trakcie wizyty w Bejrucie miał 67 lat.

Zleceniodawcy nie życzyli sobie zdjęć ludzi ani politycznych haseł nasprejowanych na murach, a ponieważ fotograf nie znał arabskiego, unikał wszelkich napisów. Między innymi dlatego nawet de facto prywatne prace z "Come Again" również w zasadzie spełniają te wymagania. Frank szkicuje ponury obraz miasta opustoszałego, miasta widma. Pozbawione życia (czyli mieszkańców załatwiających codzienne sprawy) stało się bezużytecznym opakowaniem, zniszczonym przez kilkanaście lat zbrojnego konfliktu. Surowa forma fotografii koresponduje z surowym tematem. Polaroidy (oryginalne pozytywy, choć materiał, z którego korzystał Frank daje też negatyw - stąd konieczność utrwalania na miejscu) są często zestawiane w panoramy, czasem składające się z wielu zdjęć (jedna zajmuje aż trzy strony). Zwykła taśma klejąca, którą autor scalał kompozycje podkreśla luźny, szkicowy charakter prac.

Fotografie Franka są smutne, ale piękne - zniszczone nieuważnym traktowaniem tak jak miasto, które przedstawiają. Na szczęście album kończy się dość optymistycznie. Na trzeciej stronie od końca oglądamy bowiem zdjęcie mężczyzny pchającego wózek/stragan - pierwszy znak powrotu do normalności. Dość nieśmiały, trzeba przyznać, ale zawsze. Pozostaje jeszcze kwestia tytułu. "Come Again" to napis widniejący na tylnej stronie tablicy powitalnej małego miasteczka w Nowej Szkocji, gdzie mieszka Robert Frank. Początkowo miałem wrażenie, że "zapraszając ponownie" do Bejrutu, fotograf puszcza do nas oko, ironizuje. Ale osobisty charakter pierwowzoru albumu sprawia, że na szczęście taka hipoteza szybko przestaje być prawdopodobna. Tytuł jest fundamentem przekonania, którego odzwierciedleniem jest mężczyzna z wózkiem z końca książki, wyrazem wiary, że z czasem Bejrut wróci do normalności, że odbudowa rozpoczęła się zaraz po zakończeniu działań wojennych. Ciekawe, jak wyglądałyby te zdjęcia, gdyby wykonano je teraz, 17 lat później, kiedy miasto znów musi podźwignąć się z kolan - tym razem po bombardowaniach z 2006 roku. Mimo ogromnej witalności, której nie można Frankowi odmówić, 84-letni dziś autor raczej nie wróci do Libanu. Nie doczekamy się zatem "Come Again 2". A szkoda.

Książka powstała, kiedy Gerhard Steidl (właściciel wydawnictwa) zobaczył polaroidowy notatnik Franka i uznał, że warto go wydać, a w zasadzie skopiować. I udało się - książka wygląda niesamowicie, a wierność w stosunku do oryginału została zachowana nadzwyczajna. Tak przynajmniej zakładam, bo oryginału (jak można się domyślić) na żywo nie widziałem. Natomiast podczas oglądania "Coma Again" łatwo zapomnieć, że mamy w ręku coś, co zeszło z prasy drukarskiej. Jest to replika idealna - począwszy od doboru papieru (w delikatną, niebieską kratkę!), a skończywszy na lakierze wykorzystanym do pokrycia reprodukcji polaroidów, który sprawia, że te wyglądają jak wklejone do zeszytu.

Na usprawiedliwienie tych zachwytów muszę się przyznać, że od zawsze ciekawią mnie szkicowniki, notatniki, wstępne projekty itp. - wszystko, co jest dopiero krokiem w kierunku skończonego dzieła, ale nie straciło jeszcze spontaniczności (niewinności?) pierwszej idei, zapisanej w beztroski, całkowicie szczery sposób, tylko do wiadomości autora. Dlatego forma "Come Again" jest mi tak bliska i dlatego też w tym wypadku niewykluczone, że zawartość książki schodzi dla mnie na dalszy plan (choć i tu nie ma się do czego przyczepić). Tak czy inaczej - polecam, w najgorszym razie jako edytorską perełkę. Nie jest to zapewne dzieło na miarę "The Americans" (zresztą nie miało takie być), ale i tak broni się znakomicie.

Krótką prezentację książki można obejrzeć na stronach wydawcy.

Robert Frank "Come Again"
liczba stron: 48
format: 215 x 280 mm
okładka: miękka, szyta, ze sztywną, wsuwaną obwolutą
cena: pierwotnie 25 dolarów lub 20 euro, nakład wyczerpany, na Amazonie od 265 dolców

Steidl
Wywiad z Robertem Frankiem na temat "Come Again" - zarówno w formie dźwiękowej (której za Chiny Ludowe nie potrafię odtworzyć) i transkrypcji rozmowy w pedeefie (na szczęście). Rozmówcą jest wyjątkowo irytujący w tym wypadku pisarz Howard Norman (okropnie amerykański w najgorszym tego słowa znaczeniu...), ale można się dowiedzieć paru ciekawych rzeczy.

Brak komentarzy: