Wpadła w moje ręce mała książeczka z fotografiami Tadeusza Rolke (wiem, że już się takie nazwiska odmienia, ale jakoś nie mogę się do tej zasady przekonać, wybaczcie). Nosi tytuł "Kobieta to..." i została wydana przez Agorę jako kolejna (pierwsza?) pozycja Biblioteki Gazety Wyborczej. Zobaczyłem ją i kupiłem w Empiku - była bardzo dobrze wyeksponowana. Znakomicie, pomyślałem, ktoś postanowił promować fotografię. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie sama książka.
Z pozoru od strony edytorskiej wszystko jest w porządku - twarda oprawa, dobra jakość druku, format odpowiedni do prezentowanych zdjęć (dający wrażenie intymności nieodzownej w pracach Rolke). Cała reszta nosi jednak znamiona pośpiechu i chęci schlebiania masowym gustom. Zaczynając od słabej okładki, przez łopatologiczny podział na cztery pory roku (zaznaczone, a jakże, kolorami - zielonym, żółtym, brązowym i niebieskim) i wołający o pomstę do nieba tytuł ("Kobieta to..."? pliz...), a kończąc na tekście. Ale nie, na krótkiej wzmiance się nie skończy, nie ma mowy. Słowa zawarte w książce popełnił Andrzej Poniedzielski, który nie kojarzył mi się dotąd z fuszerką (choć za takim pisaniem, delikatnie mówiąc, nie przepadam). Jednak w tym wypadku należy mu się przynajmniej 48 godzin na dołku. Dawno (nigdy?) nie czytałem takiego pretensjonalnego, momentami przerażająco nieporadnego bełkotu (polecam zwłaszcza wstęp), który mimo pozorów szacunku i poetyckiej adoracji kobiet traktuje je tak protekcjonalnie. Wstyd.
A zdjęcia? Zdjęcia są bardzo dobre - oldskulowe, ale w tym tkwi ich siła (oczywiście jeśli ktoś lubi takie rzeczy). W znakomitej większości to ziarniste, czarno-białe fotografie, pokazujące dużą wrażliwość autora, niezależnie od tego, czy przed obiektywem znajduje się dziewczynka czy kobieta, gwiazda czy osoba anonimowa. W zestawie znalazły się niestety prace średnie, ale są w nim też takie perełki jak choćby rozkładówka ze stron 92-93 z uroczym milicjantem, próbującym cyknąć fotkę misskom. Zdjęcia TR są ciekawe, dlatego szkoda, że nie mają podpisów (choćby w formie listy na końcu książki), które znacznie zwiększyłyby wartość poznawczą tej publikacji (choć z pewnością nie pasowałyby do założonego przez pomysłodawców "uniwersalnego" charakteru).
Napisałem, że nie wszystkie zdjęcia przekonują i myślę, że o to można mieć pretensje do osoby, która dokonała wyboru fotografii zamieszczonych w albumie, czyli Izabeli Wojciechowskiej z warszawskiej Green Gallery. Pojedyncze prace rzeczywiście odstają in minus, jednak wiele z pozostałych traci przede wszystkim przez towarzystwo, w jakim je usadzono. Niektóre zestawienia są trafione, ale przy pozostałych zbyt często drapałem się w głowę ze zdziwienia.
Nie znam wydanej jesienią 2006 roku monografii TR (będę chyba musiał nadrobić tę zaległość), ale biorąc pod uwagę fakt, że był to pierwszy album tego autora, nie mogę narzekać na to, że Agora wydała opisywaną właśnie przeze mnie książeczkę. Spełnia swoją rolę jako możliwość obcowania ze zdjęciami TR za małą kasę - trudno się tu przyczepić. To słaby komplement, ale na nic więcej się nie zdobędę.
Tylko przez wzgląd na zdjęcia TR zawarte w tej książce (której tytułu z dobroci serca nie powtórzę) nie dodałem do niniejszego posta etykiety "porażka", naprawdę mało brakowało.
Tadeusz Rolke "Kobieta to..."
liczba stron: 106
format: 215 x 215 mm
okładka: twarda
cena: 34 zł
A kupić można tu.
PS A jednak nie wytrzymałem ;-)
2008/03/16
Tadeusz Rolke "Kobieta to...", czyli trudno powiedzieć co
Autor: elkac o 11:56 6 komentarze
Etykiety: fotografowie, książki, porażka
2008/02/29
"Związki" Jindřicha Štreita w ZPAF-ie
W Starej Galerii ZPAF zakończyła się właśnie zorganizowana wspólnie z Centrum Czeskim wystawa "Związki" Jindřicha Štreita. Zestaw pokazywany przy Placu Zamkowym został skompilowany specjalnie do tej prezentacji i obejmuje kilkadziesiąt prac wykonanych od połowy lat 70. ubiegłego wieku. Widzowie obejrzeli bardzo szeroki przegląd twórczości jednego z najlepszych czeskich fotografów tworzących w nurcie fotografii humanistycznej. Czarno-białe, ziarniste odbitki ukazują sceny życia codziennego nie tylko naszych czeskich przyjaciół, ale też naszych rodziców - część zdjęć pochodzi z Polski.
Fotograf z czułością dokumentuje zabawy dzieciaków, alkoholowe rozrywki dorosłych, trudy i radości (tekst zupełnie jak z poprzedniej epoki - wybaczcie... ;-) Wiele zdjęć jest świetnych - jeśli ktoś lubi taką fotografię oczywiście (ja mam słabość do HCB, Erwitta i Doisneau, więc z przyjemnością je obejrzałem), inne nie do końca przekonują, ale i tak mają dużą wartość poznawczą. To aspekt fotografii, który od niedawna odkrywam na nowo, a prace Štreita są pod tym względem idealne. Absurdalne zabawy (choć nie zawsze jest idyllicznie), wszechobecny brak pośpiechu (czy się stoi, czy się leży...), bieda, która nie jest tragedią, i ludzie - Štreita interesują przede wszystkim ludzie. Związki między nimi, kobieta i mężczyzna, rodzice i dziecko, człowiek i przyroda - wszystko to pokazuje z podziwu godną szczerością i otwartością na drugiego człowieka, bez oceniania. Na jego zdjęciach zupełnie nie widać rezygnacji czy braku wiary w ludzi, co może dziwić u faceta z takim życiorysem (często miał pod górkę, w latach 80. zakazano mu fotografować).
Bardzo dobrze, że mogliśmy "Związki" obejrzeć, choć dziś trzeba tę wystawę rozpatrywać raczej w ramach powrotu po latach i historii, niż jako nowość (pod względem formalnym jest to przecież fotografia mocno przykurzona, żeby nie powiedzieć zramolała); nie można też powiedzieć, że właśnie odkryliśmy Štreita dla potomności. Ale OK - nie każda wystawa musi gonić światowe trendy.
Szkoda, że na pochwałach się nie skończy, ale sposób prezentacji wystawy woła o pomstę od nieba. Światło o różnej temperaturze, pasujące bardziej do pustego sklepu z lat 80. niż do galerii fotografii (może to przewrotne nawiązanie do okresu, z którego pochodzi większość zdjęć pokazywanych na wystawie? ;-), poobijane ramy, zdjęcia upchnięte na zbyt małej przestrzeni - to tylko niektóre minusy. Kiedy oglądałem "Związki", na jednej z sal galerii stał nawet fortepian, a w kącie smutna (bo cicha) mównica. Pełna profeska. Nigdy nie lubiłem tego miejsca, ale z pewnością można je lepiej wykorzystać, a sposób prezentacji prac Štreita to porażka na całej linii. Dobrze, że już nie trzeba płacić za wstęp...
Obowiązkowymi elementami wystawy fotografii są najwyraźniej fortepian i mównica. Brawo.
Na jakość odbitek nie będę narzekał, bo zakładam, że pochodzą "z epoki" i wykonał je sam autor, więc w pewnym stopniu niechlujność i niedoskonałości można złożyć na karb braku dostępu do odpowiednich materiałów i zaakceptować jako znak czasów (choć, przyznaję, łatwo mi to nie przyszło).
Krótko mówiąc, cieszę się, że miałem możliwość obcowania z dużym wyborem fotografii Štreita, szkoda, że akurat w Starej Galerii ZPAF, która jakby zatrzymała się jeszcze w poprzednim stuleciu. I to niekoniecznie w ostatniej dekadzie.
ZPAF
Autor: elkac o 01:05 0 komentarze
Etykiety: fotografowie, polska, wystawy
2008/01/25
Ireneusz Zjeżdżałka "Mały atlas mojego miasta" - małomiasteczkowa miniatura
Ireneusz Zjeżdżałka jest redaktorem naczelnym i głównym motorem napędowym "Kwartalnika Fotografia", fotografem dokumentalistą i wrześnianinem (ostatnia informacja jest w tym wypadku równie ważna, co wcześniejsze). Jak sam o sobie mówi - prowincjusz, ale w najlepszym tego słowa znaczeniu (to już mój dopisek). Wspólnie z Marcinem Myszkiewiczem (poeta, miłośnik haiku) stworzył malutką książeczkę pt. "Mały atlas mojego miasta" (2003 r., wydawnictwo Kropka). Zdjęcia powstawały w latach 1999-2001 i przedstawiają rodzinne miasto obu panów, czyli Wrześnię. Mały atlas jest rzeczywiście niewielki - albumik ma 7,5 x 11 cm i jest wielkości kasety magnetofonowej (pamięta je ktoś jeszcze?). Każdemu zdjęciu towarzyszy haiku.
Fotografie zostały wykonane starym voigtlanderem 6 x 9 cm i zreprodukowane w skali 1:1. Album (nadal mam problem z użyciem tego słowa w tym poście...) jest wydrukowany na szorstkim, szarawym papierze. Zresztą tutaj praktycznie króluje szarość, bo jakość druku pozostawia wiele do życzenia, ale ponoć tak miało być. Początkowo tego nie kupiłem, zwłaszcza mając w pamięci idealne, wysublimowane odbitki Zjeżdżałki. W "Małym atlasie" szczegółów brak, cienie mają fakturę błota, a światła klarowność pochmurnego listopadowego poranka. Chyba jednak dam się przekonać, że takie było zamierzenie (nie podejrzewam Eryka o niedopatrzenie druku), że tak właśnie może wyglądać Września. W każdym razie kiedy przefiltrować obraz przez wspomnienia związane z bliskimi miejscami. Narzędzie (stary aparat) i forma publikacji idealnie pasują do tematu.
fot. Ireneusz Zjeżdżałka, z cyklu "Mały atlas mojego miasta"
"Mały atlas mojego miasta" jest cudownie sentymentalny, to prawdziwa celebracja małomiasteczkowości w pełnej krasie jej nijakości. Te obrazki (i rzeczywistość, którą pokazują) nie przystają do świata pokazywanego w kolorowych mediach. Ale ten świat też da się lubić, nie wszystko musi być śliczne i błyszczące - chyba nawet lepiej, żeby nie było. Te fotografie to nie tyle szukanie piękna w codzienności, co komunikat, że taka powierzchowna atrakcyjność nie jest potrzebna do życia. Wiersze towarzyszące każdej fotografii zmuszają do zatrzymania się przy każdym obrazku, dzięki czemu książka ma dość równy, niespieszny, monotonny rytm. Chwilami przeszkadza mi tylko to, że czasem haiku są zbyt "głośne", że zagłuszają niektóre zdjęcia, zamiast z nimi współgrać.
fot. Ireneusz Zjeżdżałka, z cyklu "Mały atlas mojego miasta"
Co prawda ze względów czysto fotograficznych zdecydowanie wolę eleganckie kwadraty, z jakich znany jest Zjeżdżałka, ale tutaj w połączeniu z tekstem format 6 x 9 cm bardzo ładnie się sprawdza. Swoją drogą, jestem ciekaw, czy zdjęcia i wiersze powstawały osobno i dopiero potem zostały ze sobą skonfrontowane i odpowiednio ułożone, czy wiersze były reakcją na poszczególne zdjęcia, czy też może odwrotnie.
Oby więcej takich tomików ukazywało się w naszym kraju. I nie chodzi mi nawet o prowincjonalną tematykę - wszak małą ojczyzną może być dzielnica dużego miasta - ale o inicjatywę i przekonanie, że nawet taką miniaturę warto wydać. Oczywiście co kto lubi, ale ja mam w tej chwili z tą książeczką tylko jeden problem - jest tak malutka, że nie bardzo wiem, gdzie i jak ją położyć na półce ;-)
PS Trudno się nie uśmiechnąć, na widok różowej czcionki na okładce.
Marcin Myszkiewicz i Ireneusz Zjeżdżałka "Mały atlas mojego miasta"
liczba stron: 78
format: 75 x 111 mm
okładka: miękka
cena: nie więcej niż 10 zł (ale weź to znajdź i kup...)
Autor: elkac o 03:30 0 komentarze
Etykiety: fotografowie, książki, polska
2008/01/18
Helmut Newton "Pola Woman" - polaroidy, cz. 4
A teraz coś lżejszego. Przedostatnia część cyklu o polaroidach będzie o moim ulubionym Helmucie Newtonie. Na początku lat 90. ubiegłego wieku Schirmer / Mosel wydał album "Pola Woman" zawierający polaroidy uroczego niemieckiego świntucha. Od tamtej pory książka była wielokrotnie wznawiana. Nie jest to pozycja wybitna, ale Helmut Newton to pewnego rodzaju samograj na rynku fotograficznym - od pewnego momentu swojej kariery wszystko, czego dotknął, zamieniało się w złoto. Dlatego "Pola Woman" to dodatek do pozostałych, poważniejszych zbiorów prac fotografa. Dodatek równie bezpretensjonalny, jak amatorska polaroidowa fotka.
Fotograficzny notatnik
"Pola Woman" to książka dokładnie taka, jak jej okładka - świetna dizajnersko, trochę tandetna, trochę brzydka, momentami wręcz odpychająca (w najlepszym tego słowa znaczeniu - załóżmy, że "odpychający" może być komplementem... :-) Na mnie działa tak (wciąż mowa o okładce), jak na większość osób wypadek samochodowy, od którego trudno oderwać wzrok, mimo że patrzenie boli. Mój egzemplarz jest dodatkowo lekko podniszczony (kupiony na przecenie zdaje się), co dodaje mu uroku i świetnie pasuje do niedbałych, często również zniszczonych zdjęć zamieszczonych w środku. A tam zarówno fotki ciekawostki (ze starych sesji dla "Vogue'a" czy reklam YSL), jak i wglądówki ze słynnych projektów - jak choćby "Big Nudes" czy seria z manekinami w krajobrazie miejskim. Tematyka jak to u HN - akty, moda. Co ciekawe, mimo że kolekcje widoczne na fotografiach są już rozbrajająco démodé (najwyraźniej jeszcze nie wróciły do łask), same zdjęcia się nie zestarzały. A nawet jeśli, to tylko trochę.
W krótkim wstępie do książki Newton pisze o poczuciu, że często polaroidowe szkice mają więcej życia i spontaniczności niż późniejsze "poważne" zdjęcia na "prawdziwym" filmie. Fotograf opowiada jak to polaroidy pomogły mu podczas pracy nad cyklem "The Naked and the Dressed", w którym fotografie były zestawione w dyptyki - z modelkami w ubraniach i bez. Dowiadujemy się też, jak o mały włos nie został wyrzucony z pewnego hotelu za potajemne fotografowanie rozebranych modelek (bez wiedzy dyrekcji - zresztą później, kiedy zdjęcia ukazały się w "White Women", na pewien czas stał się persona non grata w tym hotelu).
Nie dla wszystkich
Nieprzykładanie wagi do polaroidów i rozdawanie ich znajomym sprawiły, że wiele ciekawych prac zniknęło. Ale to, co trafiło do "Pola Woman", stanowi bardzo fajny zapis sposobu pracy Newtona i pozwala zajrzeć za kulisy kilku słynnych sesji. Poza tym to po prostu zbiór szkiców (często bardzo ciekawych - moje ulubione zdjęcie znajduje się na stronie 62), często opatrzonych notatkami. Ale mimo surowości tych fotek trudno się oprzeć wrażeniu, że coś w nich jest. Może właśnie ta spontaniczność pierwszego pomysłu i brak zahamowań związanych z pracą nad ostateczną formą zdjęcia? W każdym razie dla mnie "Pola Woman" to album nie tylko dobry fotograficznie, ale też niezwykle ciekawy i pouczający (ha! kto by pomyślał, że w kontekście HN padnie przymiotnik "pouczający"...). Zdaję sobie natomiast sprawę, że kogoś, kto nie gustuje w twórczości HN, może porządnie znudzić. Odpuszczenie sobie tej książki nie zuboży w znaczący sposób edukacji fotograficznej danego delikwenta (jeśli w ogóle), ale jeśli ktoś lubi czasem spojrzeć znanemu fotografowi na ręce i ma ochotę na kilka chwil bezpretensjonalnej radochy tworzenia - polecam.
A czemu "Pola Woman"? Bo, z wiadomych względów, na zdjęciach są same kobiety. Poza autoportretami HN, oczywiście.
Aha, jeszcze ciekawostka - na 175 ilustracji tylko 74 są w kolorze. A dam głowę, że większości osób polaroidy kojarzą się wyłącznie z kolorem.
Helmut Newton "Pola Woman"
liczba stron: 152
format: 229 x 300 mm
okładka: miękka
cena: ok. 90 zł
Schirmer / Mosel
Autor: elkac o 21:29 0 komentarze
Etykiety: fan klub hn, fotografowie, książki, polaroidy
2008/01/17
André Kertész "The Polaroids" - polaroidy, cz. 3
W kolejnym poście poświęconym polaroidom postanowiłem napisać parę słów o książeczce, którą kupiłem podczas jesienno-zimowego wypadu do Berlina. Mowa o świeżutkim (bo wydanym w listopadzie 2007) albumiku "The Polaroids" André Kertésza. Skąd te zdrobnienia? Co prawda książka ma twardą oprawę (płótno), ale wymiary 152 x 178 mm nie pozwalają traktować jej do końca poważnie. Formatem dostosowała się do wielkości zdjęć zamieszczonych wewnątrz i zreprodukowanych w skali 1:1. A jednak - mimo lekkiej formy i takiej też uroczej zawartości (więcej na ten temat poniżej), jest to świadectwo dźwignięcia się artysty z depresji po śmierci najbliższej osoby. Dokument powrotu do aktywności dzięki pracy zawodowej, dzięki temu, co robił najlepiej - robieniu zdjęć.
Trudne lata
"The Polaroids" otwiera dość długi tekst Roberta Gurba, znawcy wszystkiego związanego z Kertészem, kuratora the Estate of André Kertész. Czytamy nie tylko o kulisach powstania zdjęć zawartych w albumie, ale też po prostu o losach Kertésza. Muszę przyznać, że dla mnie wiele faktów było nie lada niespodzianką. Do niedawna węgierski fotograf kojarzył mi się z mocną pozycją w europejskiej fotografii przedwojennej (ach, ten najsłynniejszy fotograficzny widelec...) i równie mocną pozycją po wojnie w Stanach. Tymczasem Kertész może nie klepał biedy, ale w USA od 1947 roku trzaskał zdjęcia architektury i wnętrz na zlecenie czasopisma "Home & Garden". To średnie zajęcie dla artysty z takim nazwiskiem. Dopiero po 1962 roku wrócił do fotografowania dla siebie, dla sztuki, a sława i uznanie przyszły w 1964 r., kiedy John Szarkowski zorganizował mu wystawę w nowojorskim MoMA. Kertész miał wtedy 70 lat. Przez wszystkie te trudne lata wspierała go żona Elizabeth, partnerka, z którą był (z krótkimi przerwami) niemal 60 lat aż do jej śmierci w 1977 roku.
AK nie mógł się pozbierać po tej stracie, był zgorzkniały, nie potrafił zrozumieć, czemu największa sława i pieniądze przyszły wraz ze śmiercią jego wieloletniej towarzyszki. Fotograf nigdy nie nauczył się biegle mówić językami obcymi - kaleczył zarówno angielski, jak i francuski. To żona była jego łącznikiem ze światem zewnętrznym. Jedynym językiem, który opanował do perfekcji, była fotografia. Ale ta przestała już dawać radość. Przełamał się dopiero kiedy na wystawie jakiejś księgarni zauważył małe, szklane popiersie, które przypomniało mu Elizabeth. Po dłuższym wahaniu kupił je i zabrał do domu. Drugim katalizatorem powrotu do pracy twórczej był prezent od Grahama Nasha - aparat Polaroid SX-70. W natychmiastowej technice Polaroida spodobał mu się nie tyle kolor, co samowystarczalność - ze względów zdrowotnych od 1939 roku AK nie wchodził do ciemni. Teraz rzucił się w wir pracy i zupełnie się zatracił. Znów był fotografem.
Polaroidowy renesans
Kertész zawsze starał się wykorzystać możliwości techniczne medium i sprzętu do maksimum, minimalizując (a raczej - spychając na margines) wady. Nie inaczej wyglądała jego praca z polaroidami. Pogodził się z wąską paletą barw, odrealnionymi przesunięciami kolorów, małym formatem. Fotografował wspomnianą wyżej szklaną rzeźbę w najróżniejszych konfiguracjach (po jakimś czasie dokupił drugą), martwe natury (przydały się lata aranżacji wnętrz w pracy dla "Home & Garden"), miejski krajobraz (z okna swojego nowojorskiego mieszkania), portrety odwiedzających go osób, nawet akty. Powstały w ten sposób piękne, czasem bardzo intymne miniatury. Co prawda idealnymi słowami, które opisują zawartość "The Polaroids", są przymiotniki "śliczne" i "urocze", ale biorąc pod uwagę stan emocjonalny, sytuację i losy autora, można z czystym sumieniem uznać te zdjęcia za szczere. Szczere otwartością kogoś, dla kogo podstawowym językiem komunikacji ze światem jest fotografia, za pomocą której potrafi i chce wyrazić więcej niż słowami.
"The Polaroids" to sentymentalny, nostalgiczny zbiór prac formalnie bardzo ciekawych, treściowo dość jednorodnych. AK tradycyjnie bawi się światłem, budując wokół niego swoje kompozycje. Dla mnie najmocniejsze w tej książce są portrety (znakomite zdjęcie brata AK!) i piękne fotografie kwiatów. Miłośników wcześniejszej twórczości AK na pewno zainteresują liczne reinterpretacje jego najsłynniejszych prac - np. odniesienie do autoportretu z aparatem (s. 85), kolejny widelec (s. 97) czy zdjęcie otwierające książkę z fragmentem znanej fotografii ślubnej AK i Elizabeth. Dużą zaletą jest też fakt, że w większości przypadków mamy tu do czynienia z materiałem wcześniej niepublikowanym. Niestety momentami (przy zdjęciach "żony", czyli szklanego popiersia) robi się nieco zbyt łzawo, ale na szczęście kolejność zdjęć sprawia, że kiedy już jesteśmy na krawędzi, kiedy już mamy się skrzywić, pojawia się coś z zupełnie innej beczki i możemy odetchnąć. Mimo to, jak dla mnie, zdjęć jest po prostu za dużo. Zbyt wiele z nich to kolejne wersje jednego ujęcia. Nietrudno byłoby wybrać zestaw mniej obszerny, ale zdecydowanie ciekawszy. Odchudzenie nie wpłynęłoby negatywnie na dokumentalną wartość "The Polaroids", a znacznie wzmocniłoby ją pod względem fotograficznym.
Najważniejsze jest jednak to, że większość prac zamieszczonych w "The Polaroids" emanuje świeżością, kipi entuzjazmem autora. Aż trudno uwierzyć, że zrobił je osiemdziesięcioletni starzec...
André Kertész "The Polaroids"
liczba stron: 128
format: 152 x 178 mm
okładka: twarda, z obwolutą
cena: 35 dolarów, 128 zeta w empiku
W.W. Norton
Autor: elkac o 15:25 0 komentarze
Etykiety: fotografowie, książki, polaroidy
2008/01/10
Robert Frank "Come Again" - polaroidy, cz. 2
Po kolorowym i beztroskim "The Polaroid Book" czas na coś na poważnie, czyli książkę chyba najbardziej zasłużonego dla fotografii amerykańskiej (i światowej) Szwajcara - "Come Again" Roberta Franka. Jest to wierna reprodukcja notatnika (a właściwie zeszytu), w który Frank wklejał polaroidy wykonane przy okazji zlecenia w Bejrucie w 1991 roku (już po zakończeniu wojny domowej). Poza tematyką i skromną objętością różni więc "Come Again" od "The Polaroid Book" również wyrafinowana forma. Bo wydany w czerwcu 2006 roku album Roberta Franka to nie tyle książka, co obiekt. I do tego piękny - znakomicie wydrukowany, robiący niesamowite wrażenie i co najważniejsze - dający wgląd w myśli fotografa (czymże jest bowiem taki intymny notatnik, jeśli nie ilustracją procesu twórczego?).
Frank pojechał do Bejrutu w 1991 roku, żeby w ramach projektu, w którym wzięło udział też kilku innych fotografów, dokumentować odbudowę po piętnastu latach wyniszczającej wojny domowej ("Beirut, city centre, 1991", Editions du Cypres, Paris). Dostał do dyspozycji wielkiego lincolna z szoferem wyposażonym w ogromny rewolwer (nie wiadomo, kiedy się przyda). Niejako przy okazji zdjęć do głównego projektu robił polaroidy, które utrwalał na miejscu w bagażniku limuzyny. Opowiadał potem, że podobał mu się ten dreszczyk emocji, przypominający czasy młodości i eksperymentów. W trakcie wizyty w Bejrucie miał 67 lat.
Zleceniodawcy nie życzyli sobie zdjęć ludzi ani politycznych haseł nasprejowanych na murach, a ponieważ fotograf nie znał arabskiego, unikał wszelkich napisów. Między innymi dlatego nawet de facto prywatne prace z "Come Again" również w zasadzie spełniają te wymagania. Frank szkicuje ponury obraz miasta opustoszałego, miasta widma. Pozbawione życia (czyli mieszkańców załatwiających codzienne sprawy) stało się bezużytecznym opakowaniem, zniszczonym przez kilkanaście lat zbrojnego konfliktu. Surowa forma fotografii koresponduje z surowym tematem. Polaroidy (oryginalne pozytywy, choć materiał, z którego korzystał Frank daje też negatyw - stąd konieczność utrwalania na miejscu) są często zestawiane w panoramy, czasem składające się z wielu zdjęć (jedna zajmuje aż trzy strony). Zwykła taśma klejąca, którą autor scalał kompozycje podkreśla luźny, szkicowy charakter prac.
Fotografie Franka są smutne, ale piękne - zniszczone nieuważnym traktowaniem tak jak miasto, które przedstawiają. Na szczęście album kończy się dość optymistycznie. Na trzeciej stronie od końca oglądamy bowiem zdjęcie mężczyzny pchającego wózek/stragan - pierwszy znak powrotu do normalności. Dość nieśmiały, trzeba przyznać, ale zawsze. Pozostaje jeszcze kwestia tytułu. "Come Again" to napis widniejący na tylnej stronie tablicy powitalnej małego miasteczka w Nowej Szkocji, gdzie mieszka Robert Frank. Początkowo miałem wrażenie, że "zapraszając ponownie" do Bejrutu, fotograf puszcza do nas oko, ironizuje. Ale osobisty charakter pierwowzoru albumu sprawia, że na szczęście taka hipoteza szybko przestaje być prawdopodobna. Tytuł jest fundamentem przekonania, którego odzwierciedleniem jest mężczyzna z wózkiem z końca książki, wyrazem wiary, że z czasem Bejrut wróci do normalności, że odbudowa rozpoczęła się zaraz po zakończeniu działań wojennych. Ciekawe, jak wyglądałyby te zdjęcia, gdyby wykonano je teraz, 17 lat później, kiedy miasto znów musi podźwignąć się z kolan - tym razem po bombardowaniach z 2006 roku. Mimo ogromnej witalności, której nie można Frankowi odmówić, 84-letni dziś autor raczej nie wróci do Libanu. Nie doczekamy się zatem "Come Again 2". A szkoda.
Książka powstała, kiedy Gerhard Steidl (właściciel wydawnictwa) zobaczył polaroidowy notatnik Franka i uznał, że warto go wydać, a w zasadzie skopiować. I udało się - książka wygląda niesamowicie, a wierność w stosunku do oryginału została zachowana nadzwyczajna. Tak przynajmniej zakładam, bo oryginału (jak można się domyślić) na żywo nie widziałem. Natomiast podczas oglądania "Coma Again" łatwo zapomnieć, że mamy w ręku coś, co zeszło z prasy drukarskiej. Jest to replika idealna - począwszy od doboru papieru (w delikatną, niebieską kratkę!), a skończywszy na lakierze wykorzystanym do pokrycia reprodukcji polaroidów, który sprawia, że te wyglądają jak wklejone do zeszytu.
Na usprawiedliwienie tych zachwytów muszę się przyznać, że od zawsze ciekawią mnie szkicowniki, notatniki, wstępne projekty itp. - wszystko, co jest dopiero krokiem w kierunku skończonego dzieła, ale nie straciło jeszcze spontaniczności (niewinności?) pierwszej idei, zapisanej w beztroski, całkowicie szczery sposób, tylko do wiadomości autora. Dlatego forma "Come Again" jest mi tak bliska i dlatego też w tym wypadku niewykluczone, że zawartość książki schodzi dla mnie na dalszy plan (choć i tu nie ma się do czego przyczepić). Tak czy inaczej - polecam, w najgorszym razie jako edytorską perełkę. Nie jest to zapewne dzieło na miarę "The Americans" (zresztą nie miało takie być), ale i tak broni się znakomicie.
Krótką prezentację książki można obejrzeć na stronach wydawcy.
Robert Frank "Come Again"
liczba stron: 48
format: 215 x 280 mm
okładka: miękka, szyta, ze sztywną, wsuwaną obwolutą
cena: pierwotnie 25 dolarów lub 20 euro, nakład wyczerpany, na Amazonie od 265 dolców
Steidl
Wywiad z Robertem Frankiem na temat "Come Again" - zarówno w formie dźwiękowej (której za Chiny Ludowe nie potrafię odtworzyć) i transkrypcji rozmowy w pedeefie (na szczęście). Rozmówcą jest wyjątkowo irytujący w tym wypadku pisarz Howard Norman (okropnie amerykański w najgorszym tego słowa znaczeniu...), ale można się dowiedzieć paru ciekawych rzeczy.
Autor: elkac o 13:22 0 komentarze
Etykiety: fotografowie, książki, polaroidy
2007/12/27
"Jeff Wall: Belichtung / Exposure"
"Concrete Ball", 2002
diapozytyw w lightboksie, 204 x 260 cm
© Jeff Wall
Jeff Wall to artysta fotograf (nie znoszę tego określenia - tylko "fotografik" wkurza mnie bardziej, ale cóż...), którego prace są doceniane zarówno przez miłośników fotografii, jak i sztuki w ogóle. Wbrew pozorom, mimo absurdalności takiego stwierdzenia, rozróżnienie to ma sens, a postać Kanadyjczyka wpisuje się na krótką listę takich wyjątków. Od kiedy artyści nie mający nic wspólnego z rzemieślniczą stroną fotografii sięgają po to medium, tradycjonaliści (których do niedawna poznalibyśmy po dłoniach poplamionych wywoływaczem, a dziś chyba po zaczerwienionych od wpatrywania się w monitor oczach) patrzą na ich prace z pełną pogardy wyższością lub z otwartymi z osłupienia oczami (jak choćby na obrazy Richarda Prince'a). Wall potrafi jednak zjednoczyć bywalców CSW i ZPAF-u, żeby posłużyć się przykładem z naszego podwórka. Dzieje się tak między innymi dlatego że w niezwykle fotograficzny sposób pokazuje mało fotograficzne rzeczy, odwołując się jednocześnie do tradycji malarstwa i kina. Do tego dochodzi skala jego prac, wywołujących zachwyt nawet niezainteresowanych maluczkich.
W berlińskim Deutsche Guggenheim (galeria świętuje 10-lecie istnienia) pokazywana jest właśnie wystawa "Jeff Wall: Belichtung / Exposure". Zestaw skompilowany na zamówienia Deutsche Guggenheim składa się z czterech niepokazywanych dotąd, świeżutkich (2006-2007) prac czarno-białych i pięciu wcześniejszych zdjęć (zarówno w czerni i bieli, jak i w kolorze). Co prawda z tą niepowtarzalnością nie jest do końca tak, jak czytamy w ulotce towarzyszącej ekspozycji, bo część z tych prac można oglądać równocześnie w Londynie i San Francisco (wszystkie wystawy kończą się mniej więcej w tym samym czasie - pod koniec stycznia 2008), ale to nic. Najważniejsze, że prawie po sąsiedzku (czymże jest bowiem sześć godzin w pociągu?) możemy obejrzeć najnowsze projekty jednego z najważniejszych fotografów artystów naszych czasów.
Wall nie należy do płodnych twórców. Pracuje wolno, bez pośpiechu - od 1978 roku przygotował zaledwie 150 prac. Jak sam twierdzi, zaczyna od "nie fotografowania". Patrząc na skalę jego zdjęć, trudno się oprzeć wrażeniu (całkiem słusznemu zresztą), że są wynikiem cierpliwego planowania. Inscenizowane kompozycje przywodzą na myśl filmowe fotosy, aż się prosi, żeby dopisać do nich historie - Kanadyjczyk jest prawdziwym fotograficznym reżyserem. Większość swoich prac, zarówno tych inscenizowanych, jak i tych znalezionych w miejskim krajobrazie umiejscawia w rodzinnym Vancouver, ledwie stuletnim mieście, które jest dla niego symbolem "nigdzie" i "wszędzie". Zupełnie niecharakterystyczne fragmenty miejskiej tkanki przeplatane są równie zwyczajnymi scenami, tyle że zrekonstruowanymi z dokładnością do najmniejszych szczegółów.
Jego barokowe w swojej złożoności prace stawiają pytanie o realizm w fotografii - estetyzacja banału, swoisty koordynowany chaos ściera się w nich z chaosem prawdziwych (znalezionych) sytuacji, na które Wall natrafił w swoim ulubionym mieście bez wyrazu.
"Cold storage, Vancouver", 2007
odbitka srebrowa, 248,9 x 309,9 cm
© Jeff Wall
Berliński zestaw prac Kanadyjczyka pokazywany w Deutsche Guggenheim na pewno nie zaspokoi głodu jego fanów - to zaledwie dziewięć zdjęć - ale idealnie się nadaje na pierwszy bezpośredni kontakt z twórczością Walla (a w jego wypadku albumy to jedynie namiastka). Można na niej bowiem obejrzeć zarówno kilka znanych już kolorowych lightboksów (jak choćby "Overpass", 2001, 214 x 273,5 cm, lightbox) i parę świeżych, a nawet bardzo świeżych, bo tegorocznych, prac w czerni i bieli. Dzięki temu mamy możliwość porównania prac, które przyniosły mu sławę, z najnowszymi, nieco zaskakującymi obrazami Co prawda autor zachował gigantyczną skalę znaną z wcześniejszych zdjęć, ale pozbył się kolorów, rezygnując jednocześnie z efektownej warstwy zewnętrznej, która kusiła mało wyrobionego widza. Dzięki temu prace ukazujące sytuacje zastane są teraz znacznie bardziej surowe - wystarczy porównać czarno-białe "Cold storage" (2007, 248,9 x 309,9 cm, odbitka srebrowa) z kolorową "Concrete Ball" (2002, 204 x 260 cm, lightbox).
Do tej pory kolor odgrywał w pracach Walla bardzo ważną rolę, dodawał jednocześnie realizmu, malarskości i filmowości. Teraz na pierwszy rzut oka zdjęcia są płaskie, bez wyrazu (to zresztą pozory, bo Kanadyjczyk świetnie sobie poradził z wyzwaniami stawianymi przez czerń i biel). Dla mnie jednak stały się przede wszystkim bardziej "fotograficzne", właśnie dlatego że są czarno-białe. Tym samym Wall (przynajmniej jeśli chodzi o formę) odwołuje się już nie tylko do tradycji filmowej czy malarskiej, ale też fotograficznej (choć już wcześniej można było zauważyć pewne cytaty odwołujące się do estetyki pamiątkowej fotki czy fotoreportażu). Jak tak dłużej o tym myślę, to uświadamiam sobie, że nowe zdjęcia pokazywane w Deutsche Guggenheim wyglądają jak czarno-białe reprodukcje "prawdziwych" (czyli oczywiście kolorowych) prac Kanadyjczyka. Pojawia się więc kwestia pełnoprawności kopii, zagadnienie centralne dla opartej na mechanicznej reprodukcji fotografii, które było nieobecne we wcześniejszych kolorowych pracach, robiących wrażenie dzieł istniejących w jednym egzemplarzu, bez duplikatów.
"Men waiting", 2006
odbitka srebrowa, 299,7 x 365,8 cm
© Jeff Wall
Kanadyjczyk zdaje się reinterpretować swoją wcześniejszą twórczość, cofając się niejako w czasie jeśli chodzi o wykorzystane środki formalne. Pozbawione efektownej, kolorowej szaty prace stają się bardziej surowe i oszczędne. Ujęcia inscenizowane (te z ludźmi) nabierają mocniejszej wymowy społecznej. Zdjęcia ukazujące sytuacje zastane (w tym wypadku "Cold storage") zmuszają odbiorcę do skupienia się na subtelnościach - brakuje bowiem podpowiedzi i prowadzenia za rączkę efektownym kolorem i światłem. Ale może właśnie nie chodzi o analizę subtelności, tylko o fangę w nos i zagranie na emocjach? W przeciwieństwie do kolorowych lightboksów nowe prace czarno-białe najpierw wywołują w widzu uczucia (pustki, smutku, dezorientacji itp.), a dopiero po chwili zachęcają do intelektualnego wysiłku. Przynajmniej ja tak zareagowałem na "Men waiting" (2006, 299,7 x 365,8 cm, odbitka srebrowa), "Tenants" (2007, 243,8 x 304,8 cm, odbitka srebrowa) i "Cold storage" ("War game" jest dla mnie nieco mniej bezpośrednie).
Na wernisażu kuratorka wystawy Jennifer Blessing podkreślała, że sercem ekspozycji są cztery nowe zdjęcia czarno-białe. Pozostałe mają stanowić kontekst, tło. Dzięki nim dzieła z ostatnich paru lat nabierają dodatkowego znaczenia. Obecność prac wcześniejszych umożliwia zarówno zrozumienie zmiany, jak i zauważenie ciągłości myśli twórczej Walla. To dobry pomysł, ale moim zdaniem nie zaszkodziłoby go nieco bardziej podkreślić w sposobie aranżacji ekspozycji. Teraz podział nie jest taki oczywisty, co nieco zaburza przejrzystość idei i sprawia wrażenie przypadkowości. Ale co ja tam wiem - sam Jeff Wall rozpływał się w zachwytach, znaczy się jemu się podobało. Ale najlepiej przekonać się samemu. Tak czy inaczej, zarówno czarno-białe, jak i kolorowe zdjęcia są świetne i warto je obejrzeć. Tyle że osobno. Szczególna uwaga należy się oczywiście pracom najnowszym - nie wiadomo, czy Wall na dłużej nie pójdzie w tym kierunku.
Wystawa "Jeff Wall: Belichtung / Exhibition" będzie czynna do 20 stycznia 2008. Galeria Deutsche Guggenheim mieści się przy Unter den Linden 13/15 (mniej więcej w połowie ulicy, róg Charlottenstrasse).
Wjazd: 4 euro, poniedziałek za darmo.
Godziny otwarcia:
poniedziałek-niedziela (poza czwartkiem) 10-20
czwartek 10-22
Deutsche Guggenheim
Jeff Wall w Londynie
Jeff Wall w SFMOMA
wypasiona prezentacja prac Walla, filmy i w ogóle
Autor: elkac o 22:41 2 komentarze
Etykiety: berlin, fotografowie, wystawy
2007/12/15
A propos Helmuta
Będę unikał takich czysto informacyjnych postów, ale tym razem nie mogłem się powstrzymać. Nakładem wydawnictwa słowo / obraz teoria ukazała się właśnie "Autobiografia" Helmuta Newtona. Jak wynika z prezentacji zamieszczonej na stronie oficyny, książka jest bogato ilustrowana - zarówno zdjęciami, z których autor słynie, jak i pamiątkowymi fotkami. Dwie trzecie zajmuje biografia, reszta to obrazki i komentarz Newtona w rozdziale "Moje fotografie". Zapowiada się ciekawie - przynajmniej dla miłośników prac niemieckiego świntucha. Pomysł na gwiazdkowy prezent?
Jak tylko książka trafi w moje ręce (czytaj: kiedy skończy się szał przedświątecznych zakupów), na pewno napiszę o niej coś więcej.
Helmut Newton "Autobiografia"
liczba stron: 308
format: 165 x 235 mm
okładka: miękka
cena: 55 zł
słowo / obraz terytoria
Autor: elkac o 15:17 0 komentarze
Etykiety: fan klub hn, fotografowie, książki
2007/12/11
"Wanted: Helmut Newton, Larry Clark & Ralph Gibson" - cz. 1
No dobra, z ledwie zauważalnym, dwumiesięcznym poślizgiem - zaczynamy. Oczywiście, wbrew głównemu założeniu mono[foto]grafii, na pierwszy ogień w żadnym wypadku nie mogła pójść książka (broń Boże...). Właśnie wróciłem z kilkudniowego wypadu do Berlina, podczas którego udało mi się obejrzeć kilka ciekawych wystaw (dokładnie trzy) i to nimi zainauguruję niniejszego bloga. Na początek - Muzeum Fotografii i przygotowana przez Fundację Helmuta Newtona wystawa "Wanted: Hemut Newton, Larry Clark, Ralph Gibson".
Na razie napiszę tylko o newtonowej części, bo: a) pozostałe dwie muszę jeszcze przetrawić i b) nadal nie mogę znaleźć przekonującego wspólnego mianownika dla zdjęć Newtona, Clarka i Gibsona.
"Helmut Newton's Illustrated"
okładka "Helmut Newton's Illustrated No 2", 1987, fot. Helmut Newton
To tytuł czasopisma, które Newton tworzył w latach 1987-1995. Ukazały się cztery numery zatytułowane kolejno: "Sex and Power", "Pictures from an Exhibition", "I Was There" oraz "Dr. Phantasme". I to właśnie zdjęcia z tych publikacji składają się na zestaw prac pokazanych w ramach "Wanted". W trzech pomieszczeniach powieszono kilkadziesiąt powiększeń łącznie z okładkami - zostały zebrane i pokazane w tej formie po raz pierwszy. Oglądamy zdjęcia niemal wyłącznie czarno-białe, czasem pokazujące rezultaty sesji, innym razem ukazujące jej kulisy, a jeszcze kiedy indziej ewidentnie prywatne ujęcia zrobione przy okazji. W "Helmut Newton's Illustrated" pojawiały się prace, które miały niewielkie szanse na publikację w komercyjnych czasopismach czy włączenie w kampanie reklamowe. Pełna wolność autora umożliwiła tworzenie specyficznych zestawów - mocnych, bezpośrednich, ale jednocześnie bardzo szczerych.
Blichtr i dekadencja mieszają się ze zwyczajną codziennością, większość zdjęć odbiega od sterylnych kompozycji znanych z pozostałej twórczości Newtona. Pięknie oprawione, idealnie odbite prace drażnią oko, któremu eleganckie wnętrza galerii pozwoliły opuścić gardę. Nie mogło się obyć bez odrobiny humoru - świetne są podpisy pod zdjęciami (poza fotografią to jedyny składnik "Helmut Newton's Illustrated") - jak tu się nie uśmiechnąć, czytając np. "Fat Hand with Dollars, Monte Carlo 1986".
Z historycznego punktu widzenia, newtonowa część "Wanted" pokazuje, jak wiele współczesna fotografia modowa i reklamowa zawdzięczają temu berlińczykowi, który przez długi czas bardziej czuł się Australijczykiem niż Niemcem.
A propos galerii - warto ją odwiedzić dla samego wnętrza i sposobu oświetlenia zdjęć. Budynek ma prawie sto lat i mieści się na tyłach dworca Zoo. Pierwotnie było w nim wojskowe kasyno, teraz ma w nim siedzibę Fundacja Helmuta Newtona i Muzeum Fotografii (na drugim piętrze - chwilowo nieczynne). Rewelacyjne schody na piętro, wyłożone czerwoną wykładziną (hollywoodzki sznyt), i gigantyczne heroiny z "Big Nudes" rozwieszone pod sufitem witające zwiedzających natychmiast wprowadzają w odpowiedni nastrój. Ale największe wrażenie robi światło. Światło, które odbiera się jak równe oświetlenie w pochmurny dzień, kiedy niebo jest zasnute mleczną, półprzepuszczalną zasłoną. Wraz z ascetycznym wystrojem sal wystawowych tworzy nastrój skupienia i bezgłośnej kontemplacji - mocno kontrastującej z tematyką zdjęć Newtona. (Oczywiście nie przeszkadzają liczne skórzane kanapy, na których można odpocząć między jedną a drugą wystawą).
Ołtarzyk dla Helmuta
Jak już wspomniałem, mam słabość do Helmuta Newtona, dlatego wystawa zajmująca dolną część muzeum trochę mnie rozczuliła. Od progu ekspozycji zatytułowanej "Private Property" wita nas gospodarz, a właściwie bohater - jak żywy i do tego w skali 1:1 (patrz zdjęcie). Na pierwszy rzut oka można się pomylić.
A potem: plakaty, kalendarze (niektóre wykonane na zamówienie niesamowitych klientów - przykładów brak, bo nie zapisałem), zdjęcia pamiątkowe, pierwsze publikacje w czasopismach ilustrowanych, akcesoria, które znamy z jego zdjęć (nie zabrakło wyjątkowo wysokich szpilek), aparaty fotograficzne (od dwuobiektywowych rolleifleksów, przez polaroidy, po Pentaksa LX z kilkoma szkłami), notatniki, listy, pierwsze wydania albumów, zawartość biblioteczki (w tym oryginał "Images à la Sauvette" HCB!), kilka zestawów ubrań na manekinach (jeden nawet ze skarpetkami :-), samochód. Ale największe wrażenie robi pokój Newtona odtworzony z dokładnością do najmniejszych szczegółów - jest nawet sekslala zapakowana w pudełko i rzeźba golaski stojącej na rękach. Wszystko z przymrużeniem oka i bez zadęcia, ale chyba wierne osobowości niemieckiego świntucha, który tak bardzo nie lubił się zbytnio oddalać od hotelu, w którym akurat pomieszkiwał.
Jak widać, w tym wypadku nie mam zbyt obiektywnego podejścia, ale daj Boże, żeby wszystkie wystawy "ku czci" były tak lekkie i bezpretensjonalne.
***
Nie mógłbym też pominąć znakomitej księgarni - nie wiedzieć czemu, ale mnie przyprawiła o hiperwentylację (to chyba nadmiar wrażeń i konieczność dokonania wyboru...). Poza ogromnym wyborem książek nowych i starych ma też taką zaletę, że (jak zauważył mój drogi przyjaciel M.) jest czynna również w święta narodowe, kiedy to wszystko inne w Niemczech zamknięte na trzy spusty. Gorąco polecam, ale najlepiej z grubym portfelem lub złotą kartą kredytową w garści.
***
Wystawa "Wanted: Helmut Newton, Larry Clark & Ralph Gibson" będzie czynna do 3 lutego 2008. Muzeum i siedziba fundacji mieszczą się przy Jebensstrasse 2 (stacja U- i S-Bahn Zoologischer Garten, wyjście Jebensstrasse).
Wjazd: 6 euro.
Godziny otwarcia:
wtorek-niedziela (poza czwartkiem) 10-18
czwartek 10-22
Uwaga: od 4 lutego 2008 r. do początku czerwca 2008 r. muzeum będzie nieczynne (remont).
Fundacja Helmuta Newtona
Muzeum Fotografii w Berlinie
Autor: elkac o 23:32 1 komentarze
Etykiety: berlin, fan klub hn, fotografowie, wystawy